Mariusz Szczygieł zaprasza nas na rozmowę do Wrzenia Świata przy Gałczyńskiego 10. Na miejscu okazuje się, że lokal pęka w szwach – wszystkie miejsca są zajęte, głównie przez młode osoby dyskutujące w otoczeniu setek tytułów literatury faktu. Wrzenie działa w Warszawie od 2010 roku i od tego czasu stało się ważnym miejscem na kulturalnej mapie miasta. Przyciąga miłośników książek i – jak czytamy w opisie – jest: „Przestrzenią wymiany myśli Instytutu Reportażu”. – Chodźmy do Faktycznego Domu Kultury, po drugiej stronie ulicy. Tam będziemy mieli więcej miejsca i ciszę. – mówi redaktor Szczygieł. 


Jerzy Chodorek: Mariusz, a czy ty jesteś zaangażowany w życie sąsiedzkie? 

Mariusz Szczygieł: Jestem przewodniczącym wspólnoty mieszkaniowej – a to jest najgorsza rzecz, jaka może się przytrafić człowiekowi w życiu. No, może przesadziłem – gorsza jest wojna. 

Aż tak?

Bardzo lubię moich sąsiadów, ale jako grupa – na naszych zebraniach – są okropni!

Dlaczego?

Każdy ma jakieś pretensje. Gdy jedna frakcja chce, żeby nasza kamienica wyglądała lepiej, to druga domaga się, żeby wyglądała gorzej.

Jedni krzyczą: „Remontować!”, drudzy: „Nie remontować!”. Bo przecież, jak elewacja jest stara i odrapana, to złodzieje myślą, że tu mieszkają biedacy – i nie ma włamań. I tak bez końca.

Z jednej strony mówisz, że to okropne, ale z drugiej – wciąż pozostajesz przewodniczącym wspólnoty mieszkaniowej.

No bo mnie w to wrobili.

A może wyszli z założenia, że „redaktor Szczygieł wszystko załatwi”?

Być może tak, ale ja absolutnie nie mam pojęcia o sprawach prawnych i nienawidzę załatwiania formalności. Większość sąsiadów pod koniec roku wypytuje naszego administratora o poniesione koszty:

„Dlaczego te materiały tyle kosztowały?”, „A czy nie można było znaleźć tańszych?”

A ja nawet nie czytam raportów rocznych, bo mnie od tego boli głowa.

To może masz tam inną funkcję niż załatwianie formalności?

Jestem tam osobą, którą zawsze byłem w życiu – czyli dyplomatą, który łagodzi spory.

Chociaż zdarzyło mi się też wybuchnąć.

Ile lat już pełnisz funkcję przewodniczącego wspólnoty?

W tym miejscu na Powiślu mieszkam już od dwudziestu lat, czyli jestem przewodniczącym od osiemnastu.

Kawał czasu.

Tak. Kiedyś bardzo brałem do serca te wszystkie sprawy i sąsiedzkie konflikty. W pewnym momencie przestałem się tym przejmować, bo nic z tego nie wynikało. Zobaczyłem, że i tak idzie do przodu, a to, co mieliśmy zrobić – udało się. Za mojej kadencji wymalowaliśmy klatkę schodową, zainstalowaliśmy videodomofony i odnowiliśmy elewację.

Nasza kamienica jest piękna!

A poza sprawami formalnymi – jakie masz relacje z sąsiadami?

Bardzo lubię sąsiadów – i myślę, że ze wzajemnością. Największą sympatię mam do tych, którzy mieszkają tuż obok mnie. To małżeństwo z dwoma dorastającymi synami – są dla mnie bardzo serdeczni.

Przed Bożym Narodzeniem dostałem od nich świąteczny wianek, który zawiesiłem na drzwiach. A kilka dni temu – w prezencie – otrzymałem podobną ozdobę, ale tym razem wielkanocną: z dwiema wydmuszkami i powiewającą trawą, gdy ktoś przechodzi obok.

Nawet specjalną zawieszkę dostałem od tej sąsiadki. Powiedziała mi:

Pinezka, którą używałeś poprzednio, nie była dobrą przypinką. Powinieneś używać specjalnego haczyka.

I dostałem od niej ten haczyk, dlatego dzisiaj ta ozdoba jest profesjonalnie zamontowana.

Bardzo miłe, rzeczywiście.

Ale to nie wszystko! Kiedyś od nich dostałem pudełko na chusteczki.

Chusteczki?

Tak. To było pudełko ze sklejki, specjalnie ozdobione. Z jednej strony jest na nim fragment mapy Warszawy, z drugiej – fragment mapy Pragi, a oprócz tego elementy związane z Polską i Czechami, a nawet przyczepione czeskie korony i polskie złotówki. Mój partner, gdy zaczął u mnie mieszkać, był zszokowany, że można takie rzeczy otrzymywać od sąsiadów.

Najbardziej poruszyło go, że było to ręcznie wykonane.

Pod jednym z Twoich wywiadów znalazłem taki komentarz: „Gdybym miała sobie wyobrazić wymarzonych sąsiadów, to pan Mariusz Szczygieł jest pierwszy na liście lokatorów.” Jak myślisz – dlaczego obcy ludzie chcą mieszkać obok ciebie?

Szczerze – to nie wiem. Być może dlatego, że jestem kulturalny – mówię pierwszy „dzień dobry”. Chociaż mam jeszcze inną dobrą cechę: mało mi przeszkadza.

Moja sąsiadka ma ujadającego psa, który jest ze schroniska i źle znosi samotność. Niektórzy wzywają Straż Miejską w tej sprawie, a ja na to w ogóle nie zwracam uwagi. Jestem sąsiadem mało uciążliwym.

Na Powiślu mieszkasz trzydzieści lat. Dlatego wybrałeś to miejsce do życia?

Po przeprowadzce do Warszawy mieszkałem na Sadybie. Później – gdy umarł właściciel mieszkania, które wynajmowałem – zamieszkałem z moim ówczesnym partnerem na Powiślu. Po dwóch latach kupiłem tam już swoje mieszkanie.

Na Powiślu mieszkała też moja przyjaciółka – nieżyjąca już aktorka Zofia Czerwińska. Dlatego ważne dla mnie było na początku, że miałem tutaj dwie bliskie mi osoby. Szybko jednak zorientowałem się, że ta część stolicy przypomina małe miasteczko – zwłaszcza między Ludną a Myśliwiecką. Jest tam mnóstwo zielonych terenów, skwerów, duży park Rydza-Śmigłego. Można powiedzieć, że to miasto–ogród.

Tego też doświadczyli moi rodzice, którym kupiłem tutaj mieszkanie. Pomimo że przeprowadzili się z małej, piętnastotysięcznej Złotoryi, to nigdy ich Warszawa nie oszołomiła. Szybko poczuli się tutaj jak w domu – mają wszystko na wyciągnięcie ręki: szpital, kościół, pocztę, posterunek policji i sklepy.

Nie myślałeś nigdy o wyprowadzce?

Nigdy! Zresztą to jest dzielnica Śródmieście – samo centrum miasta, a że nie mam prawa jazdy i samochodu, to mam wszędzie blisko.

To znaczy, że jeździsz komunikacją miejską?

Tak – trochę autobusami, tramwajami, a trochę taksówkami. Mam nawet trzymiesięczną kartę miejską.

Zagadują do Ciebie ludzie w transporcie publicznym?

Częściej to ja zagaduję, bo wciąż we mnie tkwi ten chłopak z małego miasteczka, który znał wszystkich. Więc i mnie się wydaje, że znam tutaj każdego. Jestem takim typem, który nie ma poczucia obciachu.

Nie odcinasz swoich korzeni ze Złotoryi. Ciekawi mnie ten wątek, bo jest uniwersalny – bardzo wiele osób w Warszawie pochodzi z mniejszych miejscowości. Czy po przeprowadzce nie przygniotła Cię „wielka stolica” i mentalność mieszkańców miasta?

Dla mnie przyjazd tutaj, czterdzieści lat temu, był wyzwoleniem. Złotoryja w pewnym momencie zaczęła mnie ściskać za gardło, a Warszawa pozwalała mi oddychać. Po latach okazało się, że to Warszawa mnie ściska za gardło, a Praga pozwala mi oddychać – a jeszcze potem, to Nowy Jork był miastem, w którym mogłem zaczerpnąć wolności.

Co to właściwie znaczy, że tutaj mogłeś zacząć oddychać?

Jako jedynak byłem kontrolowany przez rodziców, a poza tym w Złotoryi nie miałbym przyszłości jako gej. Skończyłbym w latach 80. jako księgowy w fabryce obuwia, musiałbym się ukrywać, a tak – tutaj przeżyłem trzy wielkie miłości. A może i więcej…

Zresztą bardzo chciałem być dziennikarzem i reporterem. I gdy przyjechałem do Warszawy na studia, miałem już wydeptane ścieżki – przez to, że jeszcze w liceum publikowałem w tygodniku „Na Przełaj”.

Po przeprowadzce Warszawa szybko mi zawróciła w głowie – imprezy, nowe osoby, wolność, spanie do późna, przez co zawaliłem wszystkie poranne przedmioty. Dziennikarstwo ukończyłem dopiero po… szesnastu latach od rozpoczęcia studiów. Podobno jestem jednym z rekordzistów Uniwersytetu Warszawskiego.

Można też powiedzieć, że po przeprowadzce dość szybko „łapiesz Pana Boga za nogi”. W połowie lat 90. zaczynasz prowadzić pierwszy talk-show w Polsce – „Na każdy temat”, wchodzisz do świata reflektorów i show-biznesu. Nie uderzyła Ci woda sodowa do głowy?

Złotoryja, która wcześniej była dla mnie kulą u nogi, stała się posagiem. Dzięki temu, że stamtąd pochodzę, mogłem twardo stąpać po ziemi. Sąsiadka moich rodziców powiedziała mi w ’95 roku, na Boże Narodzenie:

– Ty rozmawiasz z tymi ludźmi w telewizji tak samo, jak tutaj z nami – na ławce przed blokiem.

I to była najlepsza recenzja mojego programu. Po prostu byłem takim prawdziwkiem bożym, który nie starał się wchodzić w sztuczną formę.

I nie miałeś dysonansu pomiędzy tymi światami, w których żyłeś równocześnie – czyli Warszawy i Złotoryi. Lata 90. to specyficzny czas, tuż po transformacji, ze wszystkimi problemami i nadziejami, które ze sobą przyniosła: bezrobocie, zamykane zakłady pracy, inflacja, a z drugiej – zachwyt nad wolnym rynkiem i nowymi możliwościami.

Gdy zacząłem pracować w 1990 roku w Gazecie Wyborczej, widziałem jak jej dziennikarze zachłysnęli się nowym ustrojem. Czuliśmy, że działamy w służbie nowej Polski, planu Balcerowicza, i że nie ma żadnych ograniczeń. I pomimo że gazeta była niezależna od komunistycznej władzy, to nie była wolna od neoliberalizmu – była jego kapłanką!

Zrozumiałem to, gdy – oglądając wiadomości Telewizji Polskiej – zacząłem notować sformułowania używane przez polityków. Zadałem moim rodzicom pytanie, czy wiedzą, co to oznacza. Wyszedłem na miasto, odwiedziłem moją ciocię, która pracowała w fabryce butów, potem inną krewną z fabryki bombek choinkowych. I okazało się, że to jest niezrozumiały język – na pięćdziesiąt osób tylko dwie wiedziały, czym jest „elektorat”. Ludzie mówili, że to coś elektrycznego albo jakaś maszyna.

Wtedy zorientowałem się, że są dwa światy: ten Warszawy i Gazety Wyborczej oraz świat moich rodziców – Złotoryi. Tutaj biorę udział w kolegiach redakcyjnych, przeżywamy zachwyt nad kapitalizmem, a z drugiej części kraju docierają do mnie głosy, że to nie tak miało być. Mój wujek Jurek, który był górnikiem w kopalni miedzi, powiedział mi, że jak była jedna partia, to chociaż wiedział, co miał myśleć.

To był dla mnie przełomowy moment – postanowiłem, że nigdy w Warszawie nie stracę Złotoryi z oczu.

W jaki sposób to wdrożyłeś w życie?

Zostałem korespondentem z małych miasteczek. Opisywałem rzeczywistość oddaloną od wielkich mediów Warszawy. Pisałem wtedy bardzo dużo reportaży z Polski. Pod koniec 1990 roku napisałem na zamówienie dla Kultury Paryskiej tekst, który zatytułowałem dość pretensjonalnie, ale celnie: „Miasteczko, które nie widzi nadziei”.

Pamiętam, gdy w czerwcu 1990 roku wróciła z delegacji do redakcji nieżyjąca już, świetna reporterka Lidka Ostałowska, oznajmiła:

Widziałam na murze napis: „Komuno, wróć!”

To było jak strzał między oczy – tabu padło. Zrozumiałem wtedy, że reporter ma być przy tych, którzy są wykluczeni, marginalizowani, pomijani przez władzę.

A jeśli chodzi o świat telewizji – czy nie miałeś nigdy poczucia, że bywa on sztuczny, daleki od tego reporterskiego ideału, o którym mówisz – bycia blisko ludzi wykluczonych?

Telewizja to medium, które pozwalało – i pozwala – docierać do tych, którzy są pomijani. Tak to traktowałem: jako możliwość podejmowania tematów związanych z osobami, których sprawy przez lata były zamiatane pod dywan.

Pracując w mediach, musiałeś przecież zetknąć się z fałszem, pozą, obłudą. Nie zniechęcało Cię to?

W środowisku medialno-showbiznesowym poznałem różnych chamów, złośliwców i ludzi zazdrosnych. Nigdy jednak nie miało to na mnie bezpośredniego wpływu, bo nie uderzało w moje najgłębsze poczucie wartości i tożsamości.

Mam na myśli to, że jako reporter – Mariusz Szczygieł – nie jestem w stanie się na nikogo obrazić, bo z każdej historii, nawet takiej, w której jestem obrażany, wyciągam jakiś sens i potencjalną historię do opisania.

Ostatnio usłyszałem od znajomego, że kultura osobista to kula u nogi we współczesnym świecie – że bycie miłym i uprzejmym jest nie z tego świata, gdzie nagradzane są cechy takie jak bezwzględność i egocentryzm. Nie mając tych cech – mówił znajomy – nie da się osiągnąć sukcesu i zrobić kariery. 

Co myślisz na ten temat – czy opłaca się być przyzwoitym?

Mogę odpowiedzieć anegdotą? 

Śmiało.

W czeskiej Pradze, podczas pielgrzymki papieża Benedykta XVI, spotkałem pewną recepcjonistkę, która – można powiedzieć – odpowiedziała mi na Twoje pytanie. To był ciekawy moment, bo Czesi to kraj bezbożników – w większości są ateistami. Gdy zatrzymałem się w hotelu, recepcjonistka zapytała, po co przyjechałem na weekend. Odpowiedziałem, że będę śledził papieża Benedykta i napiszę o tym tekst do gazety. Ona na to:

Mnie to by się nie chciało przyjeżdżać z takiego powodu. Zresztą, jak mówi mój mąż: „Kościół – spółka z o.o., która najwięcej zarabia na świecie.”

Zadałem jej pytanie, czy jest wierząca. Powiedziała, że nie. Na co odpowiedziałem:

To skąd się w Pani bierze dobro, jak nie z Boga?

A ona na to:

Z Boga? Ja jestem dobra, bo mi się opłaca. Bo jak pan jest dobry dla ludzi, uprzejmy, miły, to do pana to wróci!

I ja się z tym zgadzam. Muszę powiedzieć, że wiele razy mi to przynosiło dobry skutek.

Nawet jak spotykasz hejterów?

Tak! Odpowiadam im na przykład:

A co się dzisiaj panu stało, że taki pan kąśliwy?”

Albo odpisuję:

Chciał mnie pan obrazić, ale ja mam grubą skórę.” (Chociaż szczerze, to nie mam grubej skóry.)

Albo:

O kurczę, naprawdę chciało się panu to do mnie pisać?”

Lub:

Naprawdę ma pan o mnie takie zdanie?”

I ci ludzie są w szoku, że ich nie posyłam do dupy. Przepraszam, że tak powiedziałem, ale po czesku się tak mówi. Najgorszy wulgaryzm to jdi do prdele, czyli właśnie: „idź do dupy”.

I to naprawdę działa?

Oczywiście. Piszą:

Przepraszam, to nie było do pana.”

Ręka mi się omskła.”

Miałem zły dzień.”

Jeden z największych hejterów, piszących najokropniejsze rzeczy, został zwolniony z pracy podczas pandemii. Wiem, że był ochroniarzem. Po pewnym czasie napisał do mnie:

Panie Mariuszu, pan to taki chyba przyzwoity człowiek. Nie znalazłby pan dla mnie jakiejś pracy w Warszawie?”

Wspaniałe.

Od pewnego czasu prowadzę w TVP Info program „Rozmowy (nie)wygodne” i bardzo utkwiła mi w pamięci rozmowa ze Stanisławą Celińską. Powiedziała wtedy zdanie, które sobie wziąłem do serca:

– Nie oceniaj, bo nie wiesz wszystkiego.

 


 

Mariusz Szczygieł – reporter, pisarz. Oprócz Hanny Krall najczęściej przekładany z żyjących polskich reporterów; jego książki zostały wydane w 21 krajach. Za „Gottland” zdobył Europejską Nagrodę Literacką 2009, a w Polsce Nike Czytelników. Zdobywca tytułu Dziennikarz Roku 2013 w konkursie Grand Press. Debiutował w wieku 16 lat w tygodniku „Na przełaj”. W latach 90. znany z prowadzenia talk show „Na każdy temat”. Czechofil, autor kilku bestsellerowych książek o Czechach („Gottland”, „Zrób sobie raj”, „Laska nebeska”). Autor monumentalnej, trzytomowej antologii polskiego reportażu XX wieku „100/XX”. Odznaczony przez Prezydenta RP orderem Polonia Restituta. Nauczyciel wielu reporterów młodego pokolenia, prowadzi autorskie zajęcia w Polskiej Szkole Reportażu. Zdobył nagrodę Autorytet 2015 w konkursie Mediator, przyznawaną przez studentów wszystkich szkół dziennikarskich w Polsce. Jest prezesem Fundacji Instytut Reportażu, która prowadzi w Warszawie księgarnio-kawiarnię Wrzenie świata oraz wydawnictwo książkowe Dowody na Istnienie. Jest autorem cotygodniowej rubryki „Szczygieł poluje na prawdę” w tygodniku reporterów „Duży Format” – dodatku do „Gazety Wyborczej”. Jesienią 2018 ukazała się jego książka reporterska pt. „Nie ma” za którą zdobył literacką nagrodę Nike, oraz Nike czytelników. Laureat nagrody Nike 25-lecia. Miłośnik czeskiej Pragi. Mieszka w Warszawie.

Fot. Mateusz Rybka / Instagram @molibdenowy