Wielu grupom interesów działania aktywistów mogą się nie podobać.


 

Jerzy Chodorek: Kim właściwie jest miejski aktywista?

Jan Mencwel: (chwila ciszy) Jest osobą, której zależy na mieście.

Chociaż dzisiaj słowo „aktywista” ma często negatywne skojarzenia.

To znaczy?

Niektórzy widzą aktywistów jako bezrobotnych awanturników. A to niewiele ma wspólnego z prawdą. Najczęściej to osoby, którym zależy na najbliższej okolicy i poprawie jakości życia w różnych sferach w mieście. Zazwyczaj na działanie poświęcają wolny czas.

Skąd te negatywne stereotypy?

Wielu osobom działania aktywistów mogą się nie podobać. Przede wszystkim chodzi o grupy interesów cierpiące na tym, że nagłaśniamy ich patologie.

Stąd bierze się hejt na miejskich działaczy, ale to nie jest taka skala, żebyśmy się przejmowali.

Niektórzy zarzucają wam, że zapominacie o tym, że miasto jest dla wszystkich, a nie tylko „wasze”.

Ale my chcemy właśnie miasta dla wszystkich. Dążymy po prostu do większej równowagi w mieście, gdzie różne grupy mieszkańców będą miały równy dostęp przede wszystkim do usług publicznych.

I kierowcy też?

Nikt nie powiedział, że w mieście ma nie być samochodów! W tej chwili jest za dużo miejsca na samochody i wszyscy przez to cierpią.

Wasze akcje budzą nieraz kontrowersje. Weźmy za przykład ulicę Stalową na Pradze Północ i rozkuwanie chodników, żeby zamiast nich posadzić zieleń. Dla wielu osób działanie „Eko Chuliganów” było radykalne.

To był raczej symboliczny gest. Może odrobinę pojechaliśmy po bandzie, ale chodziło o to, żeby zwrócić uwagę na problem. Rozkuliśmy wtedy zaledwie trzy metry chodnika.

Dla mnie tutaj odstępstwem od normy jest to, że kilka lat czekaliśmy na odpowiedź urzędników, by pozbyć się niepotrzebnego betonu!

Opieszałość urzędu jest w tym przypadku dla mnie dziwniejsza, niż inicjatywa mieszkańców, którzy wzięli sprawy w swoje ręce.

A jak to się skończyło?

Mamy rozstrzygnięty przetarg na rozbetonowanie ulicy Stalowej i dosadzenie zieleni. Liczymy, że w tym roku wreszcie uda się zobaczyć efekt starań, które trwają już chyba… z pięć lat.

Presja ma sens?

Bez przerwy się o tym przekonujemy. Dopiero co mieszkańcy osiedla tzw. „Iksów” na warszawskim Powiślu dowiedzieli się, że dzięki ich protestom nie będzie parkingu zamiast zielonego skweru. Okazuje się, że warto udzielać się we wspólnej sprawie.

Wielu mieszkańców warszawiaków w tych wspólnych sprawach też wam kibicuje. Z tego powodu, że podejmujecie tematy, które były przez wiele lat pomijane.

Staramy się to robić. Przykładem jest tutaj np. kwestia przyjazności przestrzeni miejskich dla pieszych, która wcześniej nie była obecna w debacie publicznej. W tej sprawie powołaliśmy koalicję „Piesza Masa Krytyczna”, która składa się z wielu organizacji podobnych do naszej. To odpowiedź na głosy mieszkańców.

Zresztą można wymieniać też inne tematy – np. dziką deweloperkę zalewającą Warszawę.

Uważasz, że możliwe jest ucywilizowanie dzikich inwestycji w stolicy?

Jasne, że tak! Przede wszystkim powinien to zrobić prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, który ma kompetencje, aby przyspieszyć uchwalanie planów miejscowych. To by częściowo ukróciło „patodeweloperkę” . Dla mnie największy jednak ból sprawia wyprzedaż gruntów i to, że Warszawa pozbywa się terenów bez ustanowionych planów zagospodarowania przestrzennego.

Co w praktyce oznacza, że można tam zbudować cokolwiek…

Dlaczego miasto znalazło się w takiej sytuacji?

Przede wszystkim chodzi o lobbing firm deweloperskich. Mimo, że kryzys opanował różne branże, to biznes mieszkaniowy ma się świetnie. Ceny mieszkań rosną, buduje się na potęgę, cały czas jest popyt na więcej. Pojawiły się też firmy, które traktują rynek mieszkaniowy jako pole do inwestycji. Takie przedsiębiorstwa skupują kilkaset mieszkań i zastanawiają się później, jak na tym zarobić. To jest patologia dzisiejszej Warszawy i na tym urosła branża, która ma potężne wpływy.

Ale przecież miasto też ciągle się rozwija i jest zapotrzebowanie mieszkaniowe. Ludzie przyjeżdżają do Warszawy i wiążą z tym miejscem swoje życie – rodzinne i zawodowe.

Jasne, tylko mieszkania mogą powstawać w sposób cywilizowany. Nikt nie mówi, że mamy zamknąć rynek deweloperski, bo jest potrzebny i nie zapewnimy wszystkich potrzeb mieszkalnictwem publicznym. Brakuje TBS-ów (red. Towarzystwo Budownictwa Społecznego) lub mieszkań dla młodych po studiach, którzy zamiast kredytu mogliby skorzystać z pomocy samorządu.

Po drugie – jeżeli deweloperzy budują, to niech robią to zgodnie z planem. Weźmy za przykład Białołękę. To gigantyczna dzielnica, a nie ma tam żadnego parku z prawdziwego zdarzenia. To nie jest normalne.

Oprócz tego zajmujecie się promowaniem lokalnych usług – np. warzywniaków, sklepów spożywczych, starych zakładów rzemieślniczych, które często giną w konfrontacji z sieciówkami, galeriami handlowymi, supermarketami. To nie jest walka z wiatrakami?

(Cisza) Myślę, że jeszcze nie jest za późno, aby ratować te miejsca. Z jednej strony Warszawa przeżywa inwazję sklepów wielkoformatowych, a z drugiej wciąż ma fajne lokalne małe sklepy, którym niestety wiedzie się coraz ciężej. Dlatego takie miejsca są droższe, niż sieciówki. Takie jest prawo rynku. Dlatego rolą samorządu jest, aby ułatwić życie lokalnym przedsiębiorcom.

W jaki sposób?

Na przykład obniżając czynsz takim lokalom. Takie wsparcie powinien mieć np. sklepikarz, który prowadzi interes od dwudziestu lat w jednym miejscu i zna większość okolicznych mieszkańców.

Z kolei teraz ktoś może Ci zarzucić, że to dzielenie włosa na czworo. Po co kombinować, jeżeli w sieciówkach jest wszystko poukładane na półkach, a w dodatku taniej.

Dlatego dużą rolę odgrywa tutaj polityka miejska. Jeżeli na skutek praw rynku wychodzi, że w sieciówkach są niższe ceny, to samorząd, któremu zależy na utrzymaniu sklepów z tradycjami, może je wspierać.

A opcji jest tutaj wiele. Oprócz obniżania czynszu, to na przykład tworzenie lokalnych, nawet jednodniowych, bazarków. Takie miejsca, żeby można było kupić świeże owoce, warzywa, sery i produkty od rolników. Tego w Warszawie brakuje.

A dlaczego takie miejsca mają wartość?

Skracamy odległość „z pola na stół”. Jeżeli na taki bazarek przyjeżdżaliby rolnicy z okolic Warszawy, to droga pomiędzy wydobyciem warzywa z grządki, a kupującym jest dużo krótsza.

A to sprawia, że mamy mniej dostaw w mieście, a co za tym idzie – mniejszą emisję dwutlenku węgla. Na zachodzie już takie rozwiązania funkcjonują.

Uważasz, że takie lokalne usługi – sklepiki, bazary pozwalają dbać o tożsamość miasta i jego mieszkańców?

Trudno jest przecież powiedzieć, że zakupy w supermarkecie przyczyniają się do budowania relacji sąsiedzkich. Wizyta na lokalnym bazarze, gdzie co tydzień spotykamy sąsiadów, w większym stopniu może zbudować poczucie przywiązania do miejsca, w którym żyjemy.

A po co nam takie przywiązanie?

Przede wszystkim po to, żebyśmy czuli się bardziej zakorzenieni. Wtedy jest większa szansa, że nie będziemy anonimowo mijali się na ulicach, tylko stworzymy społeczność. A dzięki temu wspólnie możemy zmieniać naszą okolicę na lepsze.

A co nazywasz zatem społecznością?

(śmiech) Ale drążysz. Chodzi o grupę ludzi, którzy dbają o siebie nawzajem i nie jest im obojętne gdzie żyją. W wielu miejscach tego po prostu brakuje i trudniej jest reagować, gdy dzieje się coś złego. Na przykład kiedy mamy inwestycję deweloperską za płotem, która zabiera nam skwer i ma zasłonić nasze okna. Nie znając naszych sąsiadów będzie trudniej taką inwestycję zatrzymać.

We wspólnocie siła?

Tak. Łatwiej jest działać, gdy nie jest się samemu. A po drugie władze bardziej liczą się z głosem grupy, a nie pojedynczego mieszkańca.

W ramach swojej działalności zajmujesz się też tematem zieleni, drzew, rolą natury w mieście. Niedawno wydałeś książkę „Betonoza”, która odbiła się szerokim echem. Dlaczego ją napisałeś?

Bo doszliśmy do punktu, w którym można było pomyśleć, że drzewa w mieście to coś niepotrzebnego, coś, co musi zniknąć w miarę jak miasto się rozwija.. A przecież drzewa, tereny zielone to tak samo ważny element miasta jak latarnie, chodniki albo budynki. Chcę promować sposób myślenia, w którym będzie oczywiste, że potrzebujemy drzew i terenów zielonych, że jest to nasza wielka wartość.

To jest pozornie oczywisty temat. Ale wiele osób się tym po prostu nie interesuje, lub nie wie, że drzewa są wartością.

Wydaje mi się, że to każdy wie.

W szczególności inwestorzy, którzy wycinają parki i skwery?

To są najczęściej prywatne podmioty, które chcą po prostu zarobić. Mam wrażenie, że świadomość po stronie mieszkańców w tym temacie jest bardzo duża. Oczywiście są przypadki, że ludzi chcą wycięcia drzew, ale mam przekonanie, że dzisiaj większość nie musi być edukowana w tej sprawie.

Po prostu lepiej nam się żyje w miejscu, w którym jest zielono.

Podkreślasz też, że nie chodzi o przyrodę pielęgnowaną nożyczkami, tylko dziką roślinność, która najlepiej wie, jak odnaleźć się w ekosystemie miasta.

Coraz więcej osób jest świadomych wartości takiej zieleni. Przykładem jest tutaj popularność prawego brzegu Wisły, który jest dziki i nieuporządkowany. Tam nie ma nawet latarni, a ludzie chodzą na spacery i jest bezpiecznie. To pokazuje, jak niewiele potrzeba, aby teren stał się lubiany przez ludzi. Przy intensywności życia miejskiego i przytłoczeniu miastem dzikie tereny dają nam wytchnienie.

Zapominamy w rozpędzonym mieście o „mądrości natury”?

Nie ma co się łudzić, że kiedykolwiek o niej pamiętaliśmy. Przekonanie, że człowiek odszedł dzisiaj od natury jest idealistyczne, ponieważ nigdy nie żyliśmy z przyrodą w harmonii.

Na początku walczyliśmy z nią, a teraz staramy się wziąć odpowiedzialność.

Dobrze powiedziane. Chodzi o to, żeby uświadomić sobie naszą rolę, ale też korzyści jakie możemy otrzymać. Przecież raz wycięte drzewo tak szybko nie odrośnie. Nawet jak zasadzimy nowe, tego procesu nie przyspieszymy. Natura jest bardzo wrażliwa, ale bardzo wiele nam może dać w mieście.

Warszawa ma jednak wciąż wiele zielonych terenów: Kampinoski Park Narodowy, Zakole Wawerskie, prawy brzeg Wisły, o którym mówiłeś.

Trzeba przyznać, że Warszawa jest pod tym względem wyjątkowym miastem. Z jednej strony na rozwijało się bardzo chaotycznie, ale z drugiej strony, często przez przypadek, wiele dobrego udało się zachować.. Chodzi o tereny wokół rzek i mokradeł, będących naturalnym otoczeniem naszego miasta. Dobrym przykładem jest tutaj Zakole Wawerskie , czyli dzikie mokradło położone za trasą szybkiego ruchu pomiędzy osiedlami mieszkaniowymi.

A takich miejsc jest więcej.

I dzięki temu możemy zobaczyć w stolicy zwierzęta. Widok czapli, bobrów, wydr przy Wiśle nie jest wcale dziwny.

Otóż to. Na Pradze Północ mieszkam bardzo blisko rzeki. I moim głównym celem spacerów z dziećmi są właśnie rejony brzegu Wisły. Byłem w wielu miastach na świecie i takiego unikatu nigdzie nie widziałem. Po prostu wiele miast popełniło błąd, że pozbyło się takich miejsc. A myśmy tego nie zrobili. I całe szczęście.

Czyli jest nadzieja na zieleń w mieście.

W tej sprawie nie ma co się obawiać, bo trudno mi sobie wyobrazić, żeby ktoś wpadł na pomysł betonowania prawego brzegu Wisły.

Myślę, że jest nawet więcej powodów do optymizmu. Widzę, że wizja miasta zielonego i przyjaznego weszła do mainstreamu. Nawet narracja obecnego prezydenta stolicy w tym temacie się zmieniła na korzyść.

Z racji tego, że rozmawiamy w ramach Warszawskiego Letniego Cyklu zadam Tobie jeszcze pytanie o Twoją tożsamość warszawską. Czy ją odczuwasz?

Tak, bardzo. W szczególności, gdy wyjeżdżam z Warszawy. Bardzo lubię jeździć wieczorem na rowerze po mieście i za każdym razem czuję więź z tym miastem. Czasem aż przechodzą mnie dreszcze z ekscytacji miejscem, w którym mieszkam.

Rozwiniesz?

Warszawa to miasto, które jest dla mnie niesamowitą przygodą. Możemy patrzeć na nią z różnych perspektyw. Na przykład z perspektywy rozwoju i jej dynamiki. Nie chodzi o samą rozbudowę, ale o nowe i ciekawe oddolne inicjatywy, knajpy, miejscówki kulturalne i działania stworzone przez mieszkańców. To miasto, w którym nie sposób się nudzić.

A z drugiej strony mam na myśli historię tego miejsca, która mnie bardzo interesuje. Oczywiście – jest trudna i dramatyczna, ale też fascynująca i pociągająca, tworzona przez ludzi z krwi i kości. To nie jest miasto wykute w skale i statyczne. Tutaj ciągle się coś dzieje.

Poza tym dla mnie tożsamość warszawska polega na tym, że patrzymy w przyszłość. Z jednej strony mamy punkt odniesienia – historię, a z drugiej patrzymy w przyszłość i próbujemy cały czas to miasto zmienić. Ono nie jest uformowane.

Nie jest „zabetonowane”.

Dokładnie. Jest wiele miejsc, które mogą się ciągle przeobrazić. Na przykład wciąż do konca nie wiadomo co będzie na Placu Defilad przed Pałacem Kultury i Nauki.

Jak widzisz przyszłość Warszawy?

Zdefiniują ją kwestie związane ze zmianami klimatycznymi. Może tego jeszcze nie odczuwamy, bo żyjemy w klimacie umiarkowanym i nie musimy, jak mieszkańcy Los Angeles, uciekać przed dymem z okolicznych lasów. Tak czy inaczej – to nas dotknie. Główną zmianą będzie adaptacja do zmieniającego się klimatu. Jest to pole do wizjonerskich rozwiązań.


Jan Mencwel – publicysta, działacz społeczny i aktywista miejski, współzałożyciel stowarzyszenia Miasto Jest Nasze, a w latach 2016 – 2021 jego przewodniczący, autor książki „Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta”.

Fot. Mateusz Rybka / Instagram @nie_jestem_fotografem