Zdarzały się kiedyś koncerty, na których słuchaczy było mniej niż śpiewających. Rok temu mieliśmy za to okazję grać przed dwoma milionami ludźmi.


Jerzy Chodorek: Czy muzyka może być ponad podziałami?

Piotr Nazaruk: Oczywiście, a nawet powinna.

Co to znaczy?

P.N.: Muzyka jest uniwersalnym językiem. Wspólny śpiew i modlitwa jednoczą ludzi. Odkryłem to kiedyś w Białymstoku – podczas koncertów uwielbienia, gdzie spotykali się chrześcijanie z różnych wspólnot. Oprócz tego mam przywilej grać i śpiewać z Anną Marią Jopek. Podczas podróży po całym świecie i koncertów w wielu krajach widzę, w jaki sposób muzyka przełamuje bariery. Niesamowite rzeczy tam się dzieją.

Co można zaobserwować podczas takich koncertów?

P.N.: To, jak muzyka wpływa na ludzi! Czasami niepotrzebne jest rozumienie tekstu. Publiczność czyta emocjonalny przekaz utworu – w Japonii, Meksyku, Chinach. W tym ujawnia się moc muzyki.

Chór TGD składa się z chrześcijan różnych denominacji.

P.N.: To jest nasz skarb – ekumenia, czyli wybuchowa mieszanka, która od kilkudziesięciu lat nie eksplodowała. To jest unikat.

Jak wyglądały początki chóru TGD?

P.N.: To był 1982 rok. Stan wojenny. Poprzednia epoka w naszym kraju.

To był szary i smutny czas. Niepewny.

P.N.: Dlatego myślę, że chór TGD trochę rozświetlał tamte lata. W tamtym okresie grupę tworzyli młodzi ludzie, trzy ekipy: z Białostocczyzny, Wrocławia i Trójmiasta. Założycielem zespołu i pierwszym dyrygentem był Janusz Sierla. Wpadł na pomysł, żeby zrobić chóry połączone. Z tych trzech grup stworzył jedną formację ogólnopolską. To było światełko – przełomowe przedsięwzięcie. Na tamten czas całkiem kontrowersyjne.

Dlaczego kontrowersyjne?

P.N.: Wcześniej rzadko zdarzało się, żeby w kościele ktoś grał na perkusji lub gitarze elektrycznej. Początkowo chór tworzyli ludzie ze środowiska baptystycznego. Później TGD stało się ekumeniczne. Zdarzało się, że nawet w ewangelickich wspólnotach ludzie nie przyjmowali takiej formy wyrazu artystycznego. Dla niektórych było to zbyt mało dostojne, że ktoś ruszał się podczas śpiewania lub klaskał.

Korzystano wtedy w dużej mierze z zagranicznego repertuaru. Ze Stanów Zjednoczonych były przywożone standardy – Andrei Croucha i innych twórców muzyki gospel – tłumaczone później na język polski.

To wszystko stało w kontraście do ówczesnej szarej rzeczywistości. Zmieniało się patrzenie na muzykę i przeżywanie modlitwy. Dzisiaj to naturalne, że Boga można tak radośnie uwielbiać – tańcząc, głośno grając i śpiewając. Wtedy jednak to nie było popularne.

Skąd w takim razie pojawiła się w latach 80. w Polsce muzyka gospel?

P.N.: Pojawiły się wtedy różne zespoły sięgające po inspiracje z nurtu muzyki gospel – na przykład Spiritual Singers Band. Duży wkład w popularyzację tego wniósł śp. tato Oli Szmańskiej – naszej koleżanki z zespołu. Zdobycie nagrań nie było wtedy łatwe. Piosenki były rozprowadzane na szpulach, taśmach, kopiowane na magnetofonie. Dzisiaj jest to łatwo dostępne – wystarczą trzy kliknięcia i możesz usłyszeć dowolną muzykę. Wcześniej niektóre utwory były zdobywane i odkrywane jak skarby. Niepowtarzalne uczucie.

W 1982 roku został założony chór TGD. Potem nastąpiły zmiany w składzie i ostatecznie w 1993 roku zostałeś dyrygentem zespołu. Jaką drogę przeszedł chór od lat 90. do momentu, w którym znajduje się obecnie?

P.N.: To była długa droga. Jednak wiele rzeczy pozostało niezmiennych. Między innymi to, że ludzie są tutaj, aby uwielbiać Boga i dzielić się swoją wiarą.

Podczas tego czasu zmieniał się oczywiście zespół. Obecnie nie ma nikogo, kto był w pierwszym składzie. Następowała stała rotacja.

Zmieniła się również formuła chóru – na początku to był wielki zespół. Zdarzały się momenty, że zespół się rozrastał i kurczył. Teraz się skameralizowaliśmy. Obecnie w TGD występuje piętnaście osób. Zazwyczaj koncentrujemy w dwanaście. Zmiana dotyczy również repertuaru – dzisiaj wykonujemy jedynie własne utwory. Kiedyś to był zapożyczony repertuar, tłumaczony z angielskiego. Potem kierownikiem zespołu był Sławek Szymański, śpiewaliśmy wtedy dużo jego kompozycji. W momencie, gdy objąłem prowadzenie zespołu, w repertuarze było część moich utworów, a część Pawła Zareckiego.

Zasadnicza różnica polega jednak na tym, że TGD jest obecnie profesjonalnym chórem. Wcześniej mógł w nim śpiewać, kto tylko chciał. Dzisiaj jest to zdecydowanie bardziej zawężone.

Przejdźmy zatem do obecnego składu chóru. Czym dla zespołu TGD jest muzyka?

Kamila Pałasz: Myślę, że jest to forma modlitwy. Modlitwy, która może być zarówno śpiewana, jak i grana na instrumentach.

Czym jest w takim razie modlitwa?

K.P.: Modlitwa to rozmowa z Panem Bogiem. To czas, kiedy stoimy przed Jego tronem w Jego obecności. Możemy Go uwielbiać – oddawać Mu chwałę, dziękować za różne rzeczy, które nam daje. Możemy Go prosić, przynosić nasze troski i zmartwienia lub przepraszać za grzechy.

Czasem modlitwą może być taniec – wdzięczność, radość, że mamy u Niego zbawienie.

Czujecie obecność Boga podczas waszych występów – wykonywania utworów?

K.P.: Bóg daje nam swoją łaskę. I to jest odczuwalne. Jesteśmy tego spragnieni i wierzę, że każda osoba w naszym chórze ma takie podejście. Zaczynając grać, szukamy Jego obecności.

Na muzycznej scenie istniejecie już 35 lat. Czy w tym czasie były momenty kryzysowe, podczas których mogłoby się wydawać, że TGD zakończy działalność?

P.N.: Tak, było parę takich momentów. Na szczęście z każdej takiej sytuacji wychodziliśmy zwycięsko – to nas umocniło. Każdy z nas różnie takie chwile przeżywał. Czasami pojawiały się dramaty międzyludzkie – co znacznie osłabiało zespół, czasami ja miałem gorsze chwile.

Kiedyś podjąłem decyzję, że zakończę działalność TGD. To był poważny kryzys. Chciałem skupić się na innej aktywności. Jechałem samochodem zakomunikować na spotkaniu, że kończę swoją pracę w zespole, ale Bóg mnie od tego powstrzymał (śmiech).

Kiedy to było?

P.N.: W 1996 albo 1997 roku. Przyjechałem na spotkanie z chórem, żeby to powiedzieć. Jednak coś mnie powstrzymało. Bardzo się teraz z tego cieszę. Dobrze, że nie zrobiłem tego kroku. Bardzo bym tego później żałował.

Wasi słuchacze też by żałowali.

P.N.: Prawdopodobnie. Dlatego mówię, że było parę trudnych momentów. Myślę, że jest nad nami jakaś szczególna łaska. Przechodzimy suchą stopą po wodzie. W naszym zespole jest dużo pokornych osób, które rozumieją, że ważne jest dobro całego zespołu, a niekoniecznie jedynie własne.

Fajna jest u nas różnica pokoleniowa polegająca na tym, że w składzie są osoby po czterdziestce, jak i ledwo po dwudziestce. W ten sposób możemy się nawzajem wspierać.

Kamila, ile lat jesteś w zespole?

K.P.: Dziesięć.

Duże zmiany nastąpiły, odkąd dołączyłaś do chóru?

K.P.: Myślę, że tak. Ważne zmiany nastąpiły na płaszczyźnie technicznej. Teraz zespół jest naprawdę na wysokim poziomie, jeżeli o to chodzi. Mamy mikrofony bezprzewodowe, możemy się ruszać, tańczyć – mamy swobodę i wolność w ekspresji. Na koncercie jest duża energia – łapiemy kontakt z ludźmi, możemy stanąć bliżej widzów, spojrzeć im w oczy. Kiedyś staliśmy tylko w dwóch rzędach.

Chciałbym się skupić teraz na wątku, który dotyczy chóru TGD jako wspólnoty ludzi wyznających podobne wartości. Czy to jest prawda, że oprócz muzyki jesteście też grupą bliskich sobie ludzi, która się wspiera?

K.P.: Myślę, że tak. Mamy grupę na Facebooku, na której piszemy, gdy mamy problem, ciężki czas.

Spotykamy się raz w tygodniu na próbach. To też jest czas modlitwy. Dzielimy się ze sobą swoimi trudnymi chwilami, troskami, dobrymi momentami. TGD jest bardzo oryginalną i specyficzną wspólnotą.

P.N.: Tak, to jest taka specyficzna wspólnota składająca się z różnych denominacji. Mogłoby to być problemem, gdyby ktoś dążył do konfliktu, ale mam wrażenie, że wszyscy się rozumieją i starają się szukać porozumienia. Zdarza się nawet czasami, że potrafimy się zmobilizować i podjąć wspólny post. To bardzo nas jednoczy.

Możecie liczyć na własne wsparcie.

P.N.: To daje nam siłę. Powiem szczerze też, że bywały różne momenty w historii zespołu. Niekiedy czuliśmy się bardziej jak wspólnota, innym razem mniej. Cenne jest również to – i myślę, że wiele osób mogłoby potwierdzić moją intuicję – iż nasza różnorodność, ekumenia, nas rozciąga. Możemy uczyć się od siebie nawzajem, zmieniać pewne stereotypy. Doznajemy pewnych doświadczeń, które poszerzają nasz światopogląd.

Jakie to mogą być doświadczenia?

P.N.: Na przykład doświadczenie wspólnotowości. Osoba wychowana w wielkiej parafii jest anonimowa i nigdy nie przeżywała takiej bliskiej modlitwy, współdzielenia swojej codzienności z ludźmi. To też kwestia rozumienia Pana Boga. W różnych środowiskach zwraca się uwagę na różne aspekty. Zdarzyło się, że ktoś odkrywa Bożą dobroć – na przykład to, że Bóg jest kochającym ojcem, i nikt mu wcześniej nie mówił o tym tak wyraźnie, jak to mógł usłyszeć w tym miejscu.

Byliśmy również niejednokrotnie świadkami wydarzeń o charakterze ponadnaturalnym. To są wyjątkowe momenty Bożej obecności.

Czym są te momenty ponadnaturalne?

P.N.: Dochodziło do sytuacji podczas koncertu, że słuchacze doświadczali uzdrowienia. Albo podczas modlitwy, gdy zdarzyło się, że pewnej osobie zniknęła astma. To tylko jeden z przykładów, ale to jest piękne – dostrzegać Boże działanie i siłę wspólnoty, modlitwy.

Ludzie dają potem świadectwo tego, że doznali uzdrowienia?

P.N.: Dlatego o tym wiem i mówię.

Chciałbym zapytać teraz o odbiorców. Można stwierdzić, że przez 35 lat waszymi słuchaczami mogą być już trzy pokolenia.

K.P.: Niesamowite jest, że na koncercie rzadko zdarza się, aby pojawiło się mało osób. To jest wielka łaska, że mówimy o Panu Jezusie, nie owijając tego w piękne, lukrowane słowa.

Czasami inne zespoły się tego wstydzą i nie mówią wprost o Ewangelii. W naszym przypadku ludzie są spragnieni Słowa i występy są pobłogosławione publicznością.

P.N.: Na tym polega też różnica pomiędzy początkami TGD a tym, co się dzieje teraz. Kiedyś zdarzały się koncerty, na których słuchaczy było mniej niż śpiewających.

Rok temu – na Światowych Dniach Młodzieży – mieliśmy okazję śpiewać przed dwoma milionami ludzi.

Jakie to uczucie grać przed publicznością złożoną z dwóch milionów osób?

P.N.: Dla mnie dwoiste. Z jednej strony, to nie było do ogarnięcia. Niestety, scena była daleko, a przed nią znajdowały się miejsca VIP-owskie. Wielu z tych VIP-ów, gdy skończyło się spotkanie z papieżem, opuściło swoje krzesła, pozostawiając puste miejsce.

Jednak świadomość tego, że widzieliśmy przed nami morze ludzi, była naprawdę niezwykła. Czułem się bardzo wyróżniony, że mogę występować na tamtej scenie. Tym bardziej że mogliśmy śpiewać utwory, do których napisałem muzykę.

Czy jako zespół macie jeszcze jakieś szczególne doświadczenia, które was ukształtowały?

K.P.: Zdarza się, że pieśń, którą wykonujemy, zamienia się w improwizację i zaczynamy się modlić, tworząc nową formę utworu. Zdarza się, że jedna piosenka rozciąga się do piętnastu minut.

Pamiętam sytuację, gdy podczas wykonywaniu utworu o świętości Bożej padliśmy na kolana, nie patrząc na publiczność. Chwilę później okazało się, że wszyscy zgromadzeni w kościele też padli na kolana. To są piękne chwile – momenty, w których nie ma sceny, publiczności – tylko wszyscy znajdujemy się przed Panem. O to nam naprawdę chodzi.

Jesteście bardzo blisko swoich słuchaczy. W ten sposób też przełamujecie kolejny podział.

P.N.: Czasami nawet schodzimy ze sceny, aby stanąć między ludźmi i śpiewać razem z nimi. Wchodzimy w zgromadzoną publiczność, aby być bliżej.

Jeżeli ktokolwiek mówi, że jesteśmy gwiazdą wieczoru, to zawsze w takim wypadku odpowiadam, że gwiazda jest tylko jedna – Pan Bóg.

Przejdźmy do waszego najnowszego projektu: „Małe TGD”. Co moglibyście o nim więcej powiedzieć?

P.N.: Do tego projektu dorosłem, kiedy miałem już własne dzieci. Na koncercie w Kielcach „Liczy się każdy dzień”, na którym byliśmy całymi rodzinami, pojawił się pomysł, żeby dzieci zaśpiewały z nami refren utworu „Wiara czyni cuda”. To była pierwsza zajawka, a potem zaczęliśmy myśleć nad tym, żeby stworzyć grupę śpiewającą. Tak naprawdę do dzisiaj odkrywamy, czym jest ten projekt – zadajemy sobie pytania i szukamy odpowiedzi. Cztery lata temu stworzyliśmy szkółkę wokalną TGD. Zaczynaliśmy z trzydzieściorgiem dzieci.

Rozumiem, że Kamila też jest zaangażowana w projekt.

K.P.: Tak, razem prowadzimy szkółkę.

P.N.: Pomysł pojawił się dużo wcześniej, ale w tamtym czasie nie było impulsu, aby rozwinąć temat. W pewnym momencie nasz menadżer przypomniał sobie o tym pomyśle. Skonsultowaliśmy się z różnymi osobami, które potwierdziły, że to jest znakomity pomysł i warto go zrealizować.

Chodzi o to, aby trochę rozśpiewać, rozmodlić i roztańczyć najmłodsze pokolenie. To była nasza idea. Okazało się, że dzieciaki bardzo fajnie to czują. Potem było ich coraz więcej.

Z Kamilką też ciągle uczyliśmy się, w jaki sposób kierować dziecięcym chórem. Nie miałem wcześniej doświadczenia w pracy z dziećmi. Tutaj trzeba mówić innym językiem i nie można stać w miejscu (śmiech)!

Jakie są największe trudności przy chórze złożonym z młodych adeptów muzyki?

P.N.: Trzeba na przykład wyciągnąć takiego śpiewaka spod krzesła! Albo wytłumaczyć komuś, że nie należy wkładać innemu gumy do żucia za ucho. To są śmieszne sytuacje, ale czasem ta zabawa dziecięca idzie troszeczkę za daleko i wtedy trzeba reagować.

Ważne jest to, że obecnie spełniło się nasze marzenie i udało się stworzyć nowe piosenki. To jest materiał szyty na miarę. Wcześniej wykonywaliśmy w najmłodszym składzie przearanżowane utwory TGD, kolędy. W pewnym momencie doszliśmy do tego, co rusza te dzieciaki i jakim językiem mogą się posługiwać. To była radocha dla nas, gdy widzieliśmy, jak wyskakują z krzeseł i zaczynają tańczyć lub śpiewać.

W jaki sposób należy prowadzić dziecięcy chór? To pewnie też solidna lekcja pokory.

K.P.: Dzieci mają poczucie humoru. W naszym przypadku jest ono bardzo specyficzne. Zdarzają się momenty, że tak wkręcimy się w wykreowaną rzeczywistość, że czasem jest trudno nam z niej wyjść przez kilka następnych zajęć.

Oprócz tego myślę, że dzieci lubią być traktowane poważnie. Mamy trzy grupy – do każdej z nich mówimy innym językiem: klasy 1-3, 4-6 oraz powyżej szóstej.

Podczas prowadzenia chóru staram się nie robić monotonnych ćwiczeń. Nie poświęcamy na jednych zajęciach czasu na jedną piosenkę. Musimy wiele rzeczy zmieniać, wymyślać. Wchodzimy tym samym w różne zabawy: „to zaśpiewajmy jak żołnierze” albo „zaśpiewajmy, jakbyśmy byli w operze”. Oni myślą, że biorą udział w zabawie, a tak naprawdę ćwiczą tekst i melodię.

P.N.: Tak, zdarza się, że maszerujemy po sali…

Potrzebna jest do tego kreatywność i wyobraźnia.

K.P.: Kreatywność jest bardzo ważna. Należy być spontanicznym, a także zachować czujność, by ewentualnie dokonać jakieś zmiany.

Jak dobieraliście skład chóru Małe TGD?

K.P.: Skład chóru Małe TGD to dzieciaki ze szkółki TGD. Wcześniej uczyły się na naszych zajęciach. Niektóre dzieci uczęszczały od początku zajęć, czyli cztery lata. Niektóre przyłączyły się do zespołu w zeszłym roku. Wybieraliśmy dzieci, które mają wybitne uzdolnienia wokalne i dobrze czują się na scenie i w tańcu.

Ile było na początku dzieciaków w szkółce TGD?

K.P.: Zaczynaliśmy z trzydzieściorgiem. W tym momencie mamy osiemdziesięcioro. Zajęcia prowadzimy raz w tygodniu. Spotykamy się w Warszawie przy ulicy Mińskiej 65.

Pod koniec września wyjdzie na światło dzienne płyta Małego TGD. Dlatego pewnie odczujemy to w liczbie dzieci, które dołączą się do naszej szkółki. W ciągu roku też dochodzą kolejne osoby.

Powiedziałaś, że zbliża się również premiera płyty chóru Małe TGD. Co będzie można znaleźć na tej płycie?

K.P.: Przede wszystkim stylistyka albumu będzie nowoczesna, popowa, elektroniczna. Zdarza się często, że piosenki dziecięce mają proste brzmienia. Chcieliśmy to zmienić, nadać nowoczesny rytm. Tak, aby jakością i wykonaniem nie odstawało od profesjonalnych standardów. To będzie nowe brzmienie, zarówno jeżeli chodzi o chrześcijański rynek dziecięcy, jak i dziecięcą muzykę w ogóle. Piękne jest to, że w każdej piosence śpiewają dzieci. Myślę, że to będzie łamacz serc – nie tylko dziecięcych, ale też dorosłych.

Do kogo jest skierowana płyta?

K.P.: Przede wszystkim do dzieci. Pisząc te utwory z Piotrem, staraliśmy się trafiać w grupę wiekową klas szkoły podstawowej 4-6. Chodziło nam o to, aby odnaleźć środek – pomiędzy maluszkami, które zaśpiewają to, co starsi, a gimnazjum słuchającego jeszcze tego, co podstawówka.

Ale wydaję mi się, że dorośli też będą słuchać tej płyty.

Jak współpracuje Ci się z Piotrem? Wymieniacie się pomysłami?

K.P.: Z pewnością jest to współpraca, którą każdy duet chciałby mieć. Taka współpraca jest wymarzona. Dobrze się rozumiemy, czasem nawet myślimy podobnie. Myślę, że Piotrek jest moim duchowym tatą i mogę się od niego wiele nauczyć. Jestem mu wdzięczna za bardzo wiele rzeczy i jego pokorę ujawniającą się w tym, że zaprosił mnie do współpracy.

Piotrze, jak postrzegasz – jako lider – swoją rolę dyrygenta w chórze TGD?

P.N.: To jest złożona sprawa. Inni być może to rozdzielają – i pewnie mają rację – ale ja łącze parę roli w tym miejscu. Zarówno lideruję muzycznie, jak i komponuję utwory dla zespołu. Kamila jest trenerem wokalnym chóru i wypełnia lukę, która była w tym miejscu wcześniej. Oprócz tego jestem też selekcjonerem. W Małym TGD decyzje podejmujemy razem z Kamilką. W naszym chórze TGD przy dobieraniu członków zespołu pomagają mi ludzie. Najtrudniejsze jest to, że czasem trzeba niestety się z kimś pożegnać.

Trudne jest podziękować komuś za współpracę?

P.N.: Koszmar. Nie lubię tego bardzo. Wolę mówić „dzień dobry” niż „do widzenia”. Ale czuję też odpowiedzialność przed Bogiem i ludźmi za to, co robię. Widzę to jako swoje powołanie i rodzaj misji – dlatego podchodzę do tematu poważnie. Nie jest to łatwe, aby wszystko ze sobą połączyć. Na szczęście czuję od ludzi duże zaufanie. To mi dodaje skrzydeł.

Mój kolega ze studiów – też dyrygent – który widział nas w akcji, powiedział: „Piotrek, ci ludzie ciebie kochają”. To jest moje największe szczęście.

Rozmawiając wcześniej z członkami chóru, spotkałem się z podobną opinią.

P.N.: Tak, ale łączy się to również z odpowiedzialnością. Nie mogę zawieść takiego zaufania.

K.P.: Myślę, że Pan Bóg również wybiera sobie ludzi do różnych zadań. To samo się tyczy Piotra, który jest liderem, ojcem, bratem i przyjacielem. To niesamowita łaska, że Bóg mógł obdarzyć tyloma talentami jedną osobę. To jest bardzo wyjątkowe dla lidera zespołu.

Kiedy odnalazłeś w sobie powołanie do muzyki?

P.N.: Dosyć wcześnie. W wieku sześciu lub siedmiu lat. Pamiętam, gdy z mamą szliśmy jesienią przez park. Zapytałem ją, czy słyszy muzykę pod naszymi nogami. Odpowiedziała, że nie. Dla niej to były tylko zeschnięte liście, a dla mnie cała symfonia rytmów. Po tej sytuacji zapisała mnie do szkoły muzycznej.

Moja własna twórczość dojrzewała wraz z moim nawróceniem. Gdy czytałem Pismo Święte, pokochałem je i zacząłem pisać swoje pierwsze melodie do fragmentów psalmów. Dzisiaj się już śmieje z tych melodyjek i jest mi wstyd za nie, ale każdy przecież od czegoś zaczynał. A potem nastąpił moment odkrycia swojego powołania.

Kiedy to było?

P.N.: Miałem 13 lat. Chwilę później usłyszałem koncert zespołu Grupa Mojego Brata. To był chyba pierwszy profesjonalny zespół grający muzykę z chrześcijańskim przesłaniem. Na tamtym występie pojawiła się we mnie świadomość, że to jest właśnie moja droga. Wtedy bardzo to przeżyłem.

Następny decydujący moment był wtedy, gdy wcześniej wspomniany Sławek Szymański – ówczesny lider chóru TGD – postanowił wyjechać za granicę. Pojawiła się zagadka, co dalej będzie się działo z zespołem. Pamiętam, gdy podeszło do mnie parę osób, które modliły się w tej sprawie, i podzieliło się swoim odczuciem i tym, że wydaje im się, że teraz ja powinienem poprowadzić zespół. W tamtym momencie to było dla mnie śmieszne.

Nie wierzyłeś, że możesz zostać dyrygentem chóru TGD?

P.N.: Tak, trudno mi było w to uwierzyć. Zwłaszcza że większość ludzi była starsza ode mnie. To było wielkie wyzwanie i ciężko mi było wyobrazić sobie, że mu sprostam. Po dwóch latach okazało się, że będzie dobrze.

Jak wyglądały pierwsze miesiące prowadzenia chóru?

P.N.: Do gry wrócił Janusz Sierla, pierwszy dyrygent chóru. Animował sytuację, ale w związku ze swoimi obowiązkami czasami prosił mnie o poprowadzenie próby głosowej. Następnie miałem zastąpić go na koncercie. Równocześnie byłem też na studiach dyrygenckich. Kiedy już byłem bardzie ośmielony, Janusz przekazał mi pałeczkę dyrygencką. Połowa ludzi w chórze była ode mnie starsza. To było trudne przejście, bo wcześniej sam byłem osobą, którą się ucisza na próbach. A teraz ja musiałem pilnować dyscypliny!

Początki nie należały do najłatwiejszych. Jednak w miarę upływu czasu nabywałem muzycznych umiejętności, a także tych związanych z dyrygenturą – nauczyłem się pokazywania gestów, prowadzić zespół podczas prób.

K.P.: No i uciszania ludzi.

Zdarza się, że na próbach jest głośno?

P.N.: Zdarzały się momenty kryzysowe. Podczas jednego spotkania nie potrafiłem utrzymać dyscypliny. I przy całej mojej sympatii do ludzi, oraz ludzi do mnie, musiałem wyjść z próby. Myślałem wtedy, że nie wrócę. Tyle kosztowało mnie to nerwów.

Na szczęście wróciłem.

Możecie zdradzić, jakie macie plany na najbliższą przyszłość? Zarówno jeżeli chodzi o TGD, jak i Małe TGD.

P.N.: Jeżeli wygramy wyścig z czasem, to nagramy płytę kolędową na zbliżające się święta. Drugim ważnym wydarzeniem będzie wydanie niebawem debiutanckiego albumu Małe TGD. Pod względem repertuarowym i płytowym mamy dużo pracy. Obecnie na koncertach gramy nasze utwory przekrojowo – zarówno te z ostatniej płyty, jak i starych kawałków. Szykujemy się jednak do nowego – uwielbieniowego – projektu.

Dzieje się.


Wywiad został przeprowadzony na Festiwalu Refresh 2017 i pierwotnie opublikowany na portalu Deon.pl