Jeżeli mottem mojej autobiografii jest „ależ ten świat jest okropny i mnie krzywdzi”, to należy ją przeredagować.


Jerzy Chodorek: Samotność to problem cywilizacyjny naszych czasów?

Prof. Bogdan de Barbaro: Rozumiem, że pyta pan o samotność jako o stan cierpienia.

Tak.

Trudno wykluczyć, że tak nie jest. Wzorce promowane w naszej kulturze sprzyjają wpadaniu w pułapkę samotności. Uczestnicząc w wyścigu szczurów, albo oddając się doraźnym przyjemnościom, tracimy wrażliwość na drugiego człowieka. A co za tym idzie – nie dbamy o trwałe związki. A gdy związek jest budowany – nazwijmy to – nieuważnie i niedojrzale, to konsekwencją może być właśnie samotność.

A media społecznościowe? Czy nie potęgują poczucia wyobcowania?

Social media są zwierciadłem i pokarmem ludzkości. W szczególności dla tych, którzy z przyczyn emocjonalnych nie są w stanie wejść w dobrą relację z innymi. Mam w terapii osoby, które boją się bliskości uczuciowej z drugą osobą. Dla nich media społecznościowe tworzą pewną, powiedzmy, szansę.

Należy jednak podkreślić, że wiele osób wchodząc w wirtualną rzeczywistość rezygnuje z tego, co jest w ich zasięgu w świecie realnym. Mam tu na myśli realny kontakt, wielowymiarowy, gdzie jest miejsce zarówno na bliskość uczuciową, jak i przyjaźń i zmysłowość. Ograniczając swój kontakt z resztą świata do szkiełka smartfona, ludzie tracą ważną część swojego życia.

W świecie wirtualnym można dowolnie kreować swoją osobę – swoje idealne wyobrażenie.

To prowadzi na swój sposób do energizowania narcyzmu. Zauważmy, że jakże popularne dziś selfie stoi niedaleko słowa „selfish” (tłum. egoistyczny).

Człowiek, który nadmiernie eksponuje siebie i skupia się na zdobywaniu lajków albo rozpoczyna wirtualną rywalizację, albo wchodzi w ścieżkę osobności. A od osobności do samotności jest już jeden krok. Co nie znaczy, że poczucie odrębności nie jest nam potrzebne, ale problem w tym, jak owa odrębność jest budowana.

Jakie konsekwencje może wywoływać nadużywanie mediów społecznościowych?

Nie chcę występować tutaj jako główny potępiciel tej metody komunikacji międzyludzkiej!

Mam na myśli skrajność i słowo, którego pan użył, czyli „selfish”. Taki egoizm, opieranie swojej tożsamości na facebookowym avatarze, jaki może wywierać wpływ na człowieka?

Jeżeli jestem wpatrzony w siebie, to każdy sukces jest dla mnie pożywką, z której czerpię satysfakcję i poczucie własnej wartości. Problem pojawia się, gdy tego sukcesu doraźnego zabraknie. Wtedy czuję się przegrany i staram się osiągnąć za wszelką cenę kolejną aprobatę. A to z kolei – mówiąc patetycznie – krótka droga do zubożenia duchowego i egzystencjalnego. Rezygnuję z rozwoju, a swoje życie sprowadzam do walki o aprobatę.

Kiedy człowiek koncentruje się na rozbujałym ego, to reszta świata staje się coraz bardziej obca. A im bardziej jest obca, tym więcej wytwarza w nim lęku i agresji. I tak powstaje błędne koło. Lęk sprawia, że taka osoba nie wychodzi do ludzi, zamyka się w sobie i odgradza się od świata murem. A jeśli ponadto wpadniemy w sieci w pułapkę hejtu, to poniżanie i agresja będą nasilać w nas skłonność do samotności, w której od innych jesteśmy oddzieleni zawiścią, a nawet nienawiścią. To zaprzecza rozwojowi człowieka.

Aby nie opierać swojej tożsamości na wirtualnym świecie należy na początku zaakceptować siebie?

To jest dobry trop. Tylko trzeba rozróżnić rodzaje samoakceptacji.

Co to znaczy?

Zaakceptowanie siebie może być albo zachętą do rozwoju albo poddaniem się swoim złym skłonnościom. W tym pierwszym przypadku – kiedy jestem otwarty na innych, nie boję się spotkania z drugim człowiekiem i staram się nad sobą pracować – to rodzaj dojrzałej akceptacji. Natomiast w drugim przykładzie – gdy krzyczę, żeby inni się odpieprzyli, bo taki już jestem – to prowadzi do zamknięcia i życia przesyconego agresją lub lękiem.

Skupmy się zatem na tym pierwszym – twórczym rodzaju samoakceptacji. Trudno do niego dotrzeć?

To zależy od sytuacji. Taki przykład: ktoś może siebie nie akceptować, bo w dzieciństwie był odrzucony przez bliskich i nie dostał od nich miłości. W takim przypadku może pomóc terapeuta, duszpasterz, przypadkowe spotkanie z dobrym człowiekiem, a nawet dzieło sztuki, które pozwala na wgląd w swoje głębokie problemy. Ważne jest zrozumienie, że z faktu bycia odrzuconym jako dziecko nie wynika, że to dziś jestem bezwartościowy. Dotarcie do tej okoliczności to bardzo ważna praca nad autoportretem. Wiele osób zranionych w najmłodszych latach szuka akceptacji na zewnątrz. Pojawia się uzależnienie od opinii, krytyki i ocen. W takim przypadku trudno o samoakceptację, bo osoba nie szuka siebie wewnątrz, tylko robi to w otaczającym ją społeczeństwie.

Brak samoakceptacji może też brać się z przyczyn czysto fizycznych. Jeżeli ktoś nie akceptuje siebie z powodu np. odstających uszu lub krzywych nóg, to najlepszym rozwiązaniem jest rozmowa. Chodzi o dialog – z samym sobą lub innymi – który pozwoli odnaleźć to, co jest w życiu ważne. To pozwoli iść drogą, gdzie kierunkiem jest rozwój i otwartość na drugiego – a nie krytyczne patrzenie na siebie w lustrze.

Jeżeli nie zewnętrzny wygląd i lajki na Facebooku – co jest istotne dla rozwoju człowieka?

Przede wszystkim poczucie, że człowiek ma życie w swoich rękach. Ale nie mam na myśli tutaj omnipotencji – wrażenia, że wszystko od niego zależy i ma cały świat pod swoimi stopami. Ważne, aby rozróżniał zmienialne od niezmienialnego – jak to już dawno temu wskazywał Marek Aureliusz. Ponadto ważne jest, żeby nie nastawiać się na doraźny sukces, i – mówiąc znowu patetycznie – zrozumiał, że życie jest drogą, ale taką, w której nie chodzi o jak najszybsze przekroczenie mety, lecz taką, której mamy sobie szukać. To pozwala na lepsze zrozumienie siebie i kroczenie do przodu. W skrócie – dla rozwoju człowieka liczy się niekoniecznie uczestniczenie w zawodach z innymi, tylko bycie lepszym od „siebie niegdysiejszego”.

I do tego jest właśnie niezbędna samoakceptacja. Aby poprawiając błędy z dnia wczorajszego, wyciągać wnioski i dążyć do rozwoju.

To jest właśnie ten twórczy rodzaj zaakceptowania swojej osoby. Polega to na ciągłej pracy, a nie tym, że siadam wygodnie w fotelu własnego samozadowolenia i resztę olewam. To wszystko wymaga wysiłku, ale jeżeli chcemy pisać własną historię, która da nam satysfakcję, musimy być na to przygotowani.

Jak umiejętnie pisać w takim razie swoją historię?

Przede wszystkim należy sprawdzić jakie jest jej motto. Jeżeli mottem mojej autobiografii jest „ależ ten świat jest okropny i mnie krzywdzi”, to należy ją przeredagować, dodając sprawczości samemu sobie. Z kolei zaś, gdy historia zawiera poczucie autorstwa i wpływu – bez nadmiernej pychy i autoagresywnej pokory – wtedy posiada głęboki sens. A terapia polega na przyglądaniu się tej historii. A czasem na przeredagowaniu, jeżeli jest za bardzo destruktywna.

Czy to znaczy, że każdy ma w sobie wewnętrzne motto?

Myślę, że tak, chociaż nie wszyscy są tego świadomi. Nieraz studentom zadaję pytanie: „jak byś zatytułował swoją autobiografię?”. I wtedy okazuje się, że niekiedy tytuł ich życia jest dla nich krzywdzący, upokarzający, odzwierciedla i nasila słabość. A inni, ze swojego motta, czerpią siłę i inspirację.

Jak odnaleźć to motto?

Nie bać się siebie i nie bać się wewnętrznej konfliktowości. I zgodzić się na początkowy chaos w poszukiwaniach. Dbać o motto, które dodaje wewnętrznej siły i tworzy dobre relacje z innymi.


Profesor dr hab. n. med. Bogdan de Barbaro – psychiatra, psychoterapeuta. Kierownik Katedry Psychiatrii Uniwersytetu Jagiellońskiego, Collegium Medicum. Superwizor psychoterapii Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. Autor i współautor publikacji z zakresu psychoterapii, terapii schizofrenii, terapii rodzin.

Fot. Archiwum własne prof. Bogdana de Barbaro