Z Januszem Owsianym spotykamy się w budynku z czerwonej cegły, na terenie popularnego dziś kompleksu Centrum Praskiego Koneser.
Dawniej mieściła się tu fabryka wódek – jedna z największych w całym imperium rosyjskim. Przede wszystkim zaopatrywała carską armię. – Proszę sobie tylko wyobrazić – mówi pan Janusz, po zapytaniu nas, czy napijemy się kawy – jeżeli każdy rosyjski żołnierz miał zagwarantowaną dziennie butelkę wódki, to ile jej musiano tutaj wyprodukować?
Siadamy przy drewnianym poniemieckim stole. Wokół sporo książek, wszystko uporządkowane. Na półkach stoją dwie statuetki Bohateronów. Przed włączeniem nagrywania rozmawiamy jeszcze o Warszawie – prawie kwadrans.
W końcu pytam: jak Powstańcy czują się we współczesnej Warszawie?
Janusz Owsiany: Powstańcy mają coraz gorszy kontakt z chwilą obecną – często ich wiek zbliża się do stu lat. Żyją w swoim, oddzielnym świecie, który coraz bardziej odrywa się od rzeczywistości. Politycy używają ich jako żywej scenografii swoich wystąpień…
Jerzy Chodorek: Przykre… Pytanie, czy Powstańcy są tego świadomi tego wykorzystywania?
Oczywiście – czują się traktowani instrumentalnie. Jedynie nieliczni politycy mają realny kontakt z tym środowiskiem i wiedzą, jakie ci ludzie mają ograniczenia.
Co to znaczy?
Że martyrologiczna opowieść o Powstaniu nie oddaje całej prawdy.
Ma pan na myśli to, że dziś mówimy głównie o bohaterskich czynach z 1944 roku, a zapominamy, że świat wtedy nie był czarno-biały?
Zdecydowanie. Pamiętajmy, że w szeregi Armii Krajowej werbowano bardzo różnych ludzi – nie tylko intelektualistów i ideowych patriotów. Było też sporo chłopaków z Pragi, powiedziałbym: z niezbyt przykładnym życiorysem. Takie szemrane towarzystwo.
To rzeczywiście mało popularna narracja.
Taki przykład: jeden ze znanych bohaterów Powstania – pozwolę sobie przemilczeć, kto dokładnie – w młodości okradał na Woli wagony z węglem. Wywalali z toczącego się składu dostawę do elektrowni i opylali na Kiercelaku albo na innym bazarze. Mamy więc tę opowieść patriotyczną i harcerską, ale też bardziej cwaniacką. Bo trzeba pamiętać, że to właśnie warszawska ferajna doskonale znała ulice i bramy miasta, miała kontakty, potrafiła w konspiracji roznosić listy i rozkazy.
O tym jednak niewiele się dziś wspomina. A przecież znajomość życia ulicy musiała być ogromnym atutem w czasie walk partyzanckich.
Tak! Oni mieli kapitalne znaczenie, bo dawali szansę przeżycia inteligentom, którzy nagle trafiali do świata opartego na prawie pięści. Organizowali wodę, jedzenie, pełnili funkcję przewodników po ukrytej części Warszawy. Dużą rolę zresztą odgrywały też kobiety.
„Sanitariuszki – morowe panny”.
Nie tylko. Były też na przykład kanalarki. Istniała grupa kobiet, która nauczyła się całej architektury kanałów i wspierała facetów mających trudności w odnalezieniu się w tym labiryncie.
Tacy ludzie – warszawskie cwaniaki, dziewczyny w kanałach – byli solą tej ziemi. To oni sprawili, że Powstanie mogło tyle trwać. Organizowali przerzuty z jednej do drugiej dzielnicy, dostarczali zaopatrzenie, walczyli w ekstremalnie trudnych punktach. Przecież jedynie co szósty powstaniec miał na początku Powstania jakąkolwiek broń. Dlatego właśnie bezcenna była znajomość miasta, jego topografii i rytmu.
Zresztą ta wiedza o mieście przydała się również tym, którzy przeżyli Powstanie. Zaskoczyło mnie, gdy powiedział Pan w jednym z wywiadów, że po wojnie to głównie weterani walk o wolną Warszawę prowadzili kursy varsavianistyczne.
Tak, to ich nisza – ich wiedza o mieście była nie do przecenienia. Trzeba pamiętać, że po wojnie byli prześladowani przez komunistyczne władze jako „zaplute karły reakcji”. Dopiero w 1955 roku, po Festiwalu Młodzieży i Studentów, represje nieco ustały. Wtedy zaczęli prężnie działać na rzecz Warszawy. Jak mało kto znali szczegóły stolicy, potrafili czytać historię z murów i postrzelin, ale – co ważne – byli też strażnikami jakości tej roboty. Wyznaczali standardy tego, co to znaczy być warszawskim przewodnikiem. Dziś tego etosu pracy bardzo brakuje.
Ale przecież z ich perspektywy Warszawa była cmentarzem – miejscem, gdzie kilka lat wcześniej widzieli śmierć swoich najbliższych. Trudno sobie wyobrazić tę traumę… A jednak wrócili na te same ulice, by o nich opowiadać.
Proszę sobie wyobrazić, że zwłoki po Powstaniu odnajdowano jeszcze w 1952 roku. Wiele lat po wojnie w Warszawie natrafiano na strzępy ludzkich ciał – w piwnicach, ruinach, kanałach. Podczas ekshumacji udało się zidentyfikować czterdzieści kilka tysięcy osób, a przecież w Powstaniu zginęło ponad dwieście tysięcy. To oznacza, że wielu nigdy nie odnaleziono.
To była – jak pan mówi – trauma, niewyobrażalna próżnia emocjonalna i moralna. Rodziny nie mogły pożegnać swoich bliskich. Cały czas trwał spór o to, kiedy przestać walczyć o ekshumacje.
Do kiedy prowadzono je w Warszawie?
Oficjalnie trwały do 1947 roku. To była cała, niezwykle trudna technologia – dochodzenie, kto znajduje się w resztkach gruzu. Głównie pracowały przy tym dziewczyny z Polskiego Czerwonego Krzyża. Na ogół ci, którzy polegli na podwórkach, byli zaopatrywani przez kolegów w kartkę z imieniem i nazwiskiem.
Większość poległych – jak już mówiłem – nigdy nie została znaleziona. Pokryła ich warszawska ziemia.
Są w Warszawie miejsca, które o tym przypominają – jak Kopiec Powstania Warszawskiego na Mokotowie. Przecież to nic innego jak grób usypany z resztek budynków, ruin i cegieł, wymieszanych z ludzkimi szczątkami, których nie dało się zidentyfikować.
Powstańcy mieli wręcz obsesję, by wracać do każdego z kolegów, którego śmierci byli świadkami. Chodziło o to, by dać im szansę na pochówek w kwaterze powstańczej na cmentarzu. Często przez długie miesiące toczyli dramatyczne walki z administracją, by pochować swoich towarzyszy na Cmentarzu Powązkowskim.
Zdarzały się nawet nielegalne ekshumacje – sytuacje, w których za wszelką cenę starano się pochować najbliższych w rodzinnym grobie. To jest opowieść typowo warszawska. Nigdzie w Europie nie widziałem takiej walki o prawo do pochówku.
Wielka tragedia.
Ale to też tłumaczy, dlaczego żyjący Powstańcy wciąż znajdują w sobie siłę, by uczestniczyć w tych wszystkich uroczystościach – przede wszystkim na cmentarzu na Woli, gdzie oprócz kilkunastu tysięcy ciał spoczywa dwadzieścia ton ludzkich prochów. Niemcy po zakończeniu walk w poszczególnych częściach Warszawy albo po masowych egzekucjach po prostu palili zwłoki – zarówno zabitych w czasie walk, jak i rozstrzelanych na ulicach. Ta ogromna ilość prochów, przewożona ciężarówkami na Cmentarz Wolski, została później symbolicznie przypisana przez Polski Czerwony Krzyż tym, których nigdy oficjalnie nie odnaleziono.
Więc tak – to była wielka tragedia, która ciągnęła się przez całe życie świadków. Mam wrażenie, że mężczyźni – Powstańcy – radzili sobie z tym doświadczeniem nieco lepiej, potrafili spojrzeć na nie z pewnym dystansem. Inaczej było z sanitariuszkami, które asystowały przy operacjach młodych chłopaków w strasznych warunkach – w bramach, piwnicach, na klatkach schodowych. To doświadczenie odcisnęło na nich ogromne piętno. Opowiadały, że najgorsza była świadomość bezsilności – tego, że nie da się im pomóc. Jedyne, co mogły zrobić, to towarzyszyć swoim kolegom w powolnej agonii.
Tym bardziej mnie to zastanawia – jak ludzie, którzy na ulicach Warszawy przeżyli taką tragedię, mogli potem wyjść i opowiadać o mieście, w którym pochowali swoich najbliższych przyjaciół? Dziś mówimy o zespole stresu pourazowego – PTSD. Żołnierze wracający z misji mają dostęp do terapii, wiemy, do jakich konsekwencji może prowadzić nieprzepracowana trauma wojenna. A tutaj mówimy o całym pokoleniu ludzi, którzy na własnej skórze doświadczyli wojennej kaźni, a potem jeszcze represji ze strony władz. Przez lata nie mogli mówić głośno o tym, czego doświadczyli i co zobaczyli.
Jako varsavianiści i przewodnicy chcieli zachować pamięć o mieście, za które byli gotowi oddać życie. To ich napędzało.
Chociaż rzeczywiście – ból, którego doświadczyli, i poczucie moralnej winy za los cywilów są niewyobrażalne.
Powstańcy Warszawy mają w sobie takie poczucie?
Tak, mają. Wielu z nich opowiadało, że kiedy szli do niewoli, zostawiali przecież cywilów w mieście – na łaskę i niełaskę Niemców.
Doświadczali ze strony mieszkańców niechęci, a nawet wściekłości – zwłaszcza na Starym Mieście, gdzie ludność cywilna chciała zejść do kanałów, ale jej na to nie pozwolono.
Ale nie było innego wyjścia. Uczestnicy walk o Warszawę musieli w sobie oswoić tamte wydarzenia – inaczej nie byliby w stanie żyć.
Przenieśmy się zatem do współczesnego miasta, bo to, o czym pan mówi, nie działo się aż tak dawno – zaledwie osiemdziesiąt lat temu. Wiele osób w rodzinach ma jeszcze kogoś, kto pamięta tamten czas. Interesuje mnie, jak to wpłynęło na nas dzisiaj – mieszkańców Warszawy, tych, którzy w swoich rodzinach mają często niewypowiedzianą opowieść. Przecież to nie zostaje w jednym pokoleniu – przechodzi na kolejne, tworząc traumę transgeneracyjną.
Paradoksalnie – to jest taki złoty fundusz emocji dla tego miasta. Byłem świadkiem, gdy Wanda Traczyk-Stawska na prośbę jednej ze szkół spotkała się z dziećmi. Zapytali mnie przed spotkaniem, co mogą jej podarować. Odpowiedziałem, że wystarczy laurka.
I pamiętam tę scenę: jeden z uczniów, Janek, podszedł do pani Wandy i… odebrało mu mowę. Po prostu go zatkało. Pani Traczyk-Stawska podeszła do niego, pogłaskała i przytuliła. Na co on pobiegł do mamy i powiedział:
„Mamo, teraz już wiem, że będę miał dobre życie”.
[chwila ciszy]
Nikt mu przecież nie powiedział, jak ma zareagować… Dzieci intuicyjnie odbierają postawę Powstańców Warszawy, ich system wartości i głębokie związanie z miastem.
Te międzypokoleniowe spotkania są wyjątkowe – wytwarzają silne, emocjonalne przywiązanie młodych ludzi, którzy później chcą pielęgnować pamięć o Warszawie.
Zostając przy współczesnym mieście – mieszkając na co dzień w Warszawie i pracując jako dziennikarz, dostrzegam fenomen na skalę naszego kraju, a może nawet całej Europy. Regularnie, w najmniej oczekiwanych momentach, znajdowane są relikty czasów Powstania – pociski artyleryjskie, miny, rakiety. Echa tamtych czasów słychać do dzisiaj.
Tak – to jest taki „śmiertelny depozyt” Warszawy.
Właśnie o to mi chodzi. Jak pan postrzega tę – wpisaną w tkankę miasta – warstwę przypominającą o Powstaniu? I nie chodzi mi tylko o niewybuchy. W wielu miejscach, nawet przy Markowskiej, gdzie teraz jesteśmy, możemy zobaczyć postrzeliny na budynkach, w innych miejscach – wygięte balustrady od pocisków w ogrodzeniach czy balkonach.
Przewodnicy byli uczeni, żeby swoją prelekcję oprzeć o „kamień” – na fragmencie muru, bo to jest w stanie uprawdziwić historię, którą opowiadaliśmy. Dlatego wycieczki często zatrzymywały się przy postrzelinach murów czy innych wojennych śladach miasta.
Łatwiej snuć opowieść o mieście, o jego historii, o jego wartości, pokazując miejsca, gdzie ta historia się działa. Żadna ilustracja czy zdjęcie tego nie oddadzą. Jeżeli możemy dotknąć murów, gdzie rozstrzeliwano ludzi, to wibruje to innym rodzajem narracji – innym rodzajem przekazu. Należy pamiętać, że takie masowe rozstrzeliwania, jak w Warszawie, nigdzie indziej nie miały miejsca.
To zaczepienie pamięci o fragment muru jest elementarne – jest potrzebne. Pozwala człowiekowi dostrzec tu i teraz szczególną wartość życia. Niezależnie od tego, czy jest w trudnej sytuacji, zmaga się z problemami – bo czasem i tak bywa – te mury przypominają, ile ludzi tutaj zginęło. To coś, co nie może być traktowane lekko. Dlatego trzeba pilnować polityków, by tej pamięci nie wykorzystywali do swoich rozgrywek.
Często cytuję napis, który widnieje nad wejściem do cmentarza na Pęksowym Brzysku w Zakopanem: „Ojczyzna to ziemia i groby. Narody, tracąc pamięć, tracą życie”.
A jakie ma dla pana znaczenie historia z 1944 roku?
Pochodzę z Bieszczad, więc z Warszawą nie jestem związany rodzinnie. Przyjechałem tutaj w 1965 roku i zająłem się przewodnictwem z konieczności – żeby dorobić na studiach.
Jak pan wspomina początki? Pytam o to, jak wyglądał kurs przewodnicki w latach sześćdziesiątych, gdzie część kadry brała czynny udział w Powstaniu?
To było pięcioletnie studium przewodnickie, finansowane przez samych przewodników – żeby była jasność. Dla mnie to było zupełnie nowe miasto. W czasie tego szkolenia poznałem dziś już legendarne postaci – w tym generała Jana „Radosława” Mazurkiewicza i Stanisława „Agatona” Jankowskiego. Mieliśmy z nimi spotkania. Ich przesłaniem nie było, aby pokochać Warszawę, lecz raczej – aby zachować dystans do tej badziewnej codzienności PRL-u.
Potem zacząłem prowadzić wycieczki organizowane przez gazety warszawskie – dla ludzi, którzy przybyli do Warszawy w miejsce tych, którzy po prostu zginęli. Uczyliśmy nowych mieszkańców miasta, jak odnaleźć się w tej miejskiej przestrzeni. To były wyjątkowe spotkania – pokazywały skalę zniszczeń, ale też skalę odbudowy miasta. Pokazywały zaradność Warszawiaków i Warszawianek, fakt, że na gruzach powstawały małe biznesy, że ludzie w znacznej mierze własnymi rękami odbudowali stolicę.
To nie jest normalne miasto. Ma w sobie ogromny potencjał, którego politycy często nie dostrzegają – potencjał, który drzemie na poziomie relacji międzyludzkich.
O jakim potencjale pan mówi?
Chodzi o potencjał, który widać chociażby w momentach odbudowy miasta. Większość stolicy była zniszczona, konserwatorzy mieli ciężką pracę, by przekonać polityków do odbudowy Starówki i Zamku Królewskiego. A jednak warszawiacy uważali, że to ma sens. Zakasywali rękawy i robili wszystko, żeby Warszawa wstała z gruzów.
Odbudowany Zamek Królewski i Starówka to dziś symbole odbudowy Warszawy.
Tak – i znaczenie tych symboli to nie jest zabawa. Pozwalają ludziom czuć się jak u siebie. Ci, którzy przybyli tutaj po wojnie, zostali przygarnięci przez to miasto. Oni też odnajdują taki związek. Mówię to z własnego doświadczenia.
Jak to się stało, że to miasto, jak pan mówi, przygarnęło – przecież nie każdy, kto tu przyjeżdża, jest w stanie tak bardzo pokochać stolicę i dostrzec jej historię?
(chwila ciszy)
Chyba po prostu ukąsiła mnie pszczoła warszawska. Na początku najbardziej urzekła mnie Praga-Północ, choć było tam trudno – ludzie mieli na podwórkach ubikacje, brak kranów, kamienice były zniszczone. To był świat, który pamiętałem jeszcze z miejsca, skąd pochodziłem. Poza tym, dzięki decyzji pułkownika Antoniego Żurowskiego, już po trzech dniach wstrzymano walki powstańcze. Sprawiło to, że dzielnica pozostała niemal w nienaruszonym stanie, a jej żołnierska kadra później brała udział w odbudowie stolicy. To wszystko wywarło na mnie ogromne wrażenie i dlatego uważam, że w skali całego miasta Praga-Północ jest wyjątkowa.
Zna pan bardzo dobrze aktualną sytuację warszawskich Powstańców. To dzięki panu powstał między innymi Dom Dziennego Wsparcia dla Powstańców Warszawskich przy Nowolipiu 22, gdzie dziś wiekowi już uczestnicy zrywu z 1944 roku mogą spędzać razem czas w tygodniu. Zauważam jednak pewną cykliczność: w sierpniu wokół Powstania robi się ogromne zamieszanie – najważniejsi politycy przypominają o wydarzeniach z 1944 roku, organizowane są spotkania, apele, w mediach temat ten zajmuje centralne miejsce. Mnie jednak interesuje, co dzieje się później – gdy reflektory skierują się w inną stronę, w październiku, listopadzie, grudniu – gdy wraca zwykła codzienność.
To jest ważny temat – coś, co zmienia się z roku na rok, ba, nawet z miesiąca na miesiąc. Powstańcy mają coraz inne potrzeby, bo wraz z wiekiem zmieniają się ich psychika i kondycja fizyczna. Przyznam, że jest jedna rzecz, której nie udało mi się zrobić: dom, o którym Pan wspomina, działa jedynie w dni powszednie. W weekendy jest zamykany i przez to osoby najbardziej potrzebujące doraźnej opieki w soboty i niedziele zostają same. Chodzi o elementarną pomoc – zmianę opatrunków, podawanie leków.
Czyli w soboty i niedziele są samotni.
Powstańcy są dziś traktowani jak szczególny dar Pana Boga dla świata polityki – dar, który raz w roku stawia się na piedestale, a potem odstawia w kąt, a potem odkurza przy kolejnej rocznicy, żeby znów pojawił się w mediach. Powstańcy powinni mieć zapewnioną szczególną uwagę polityków wszystkich opcji politycznych przez cały rok, a nie tylko od święta.
Oni są w coraz gorszej kondycji – i psychicznej, i fizycznej. Z tej grupy dawnych bohaterów wybiera się tych, którzy potrafią jeszcze mówić, wystąpić, udzielić wywiadu. A przecież są też tacy, którzy już nawet nie mają siły, żeby upomnieć się o własne racje.
Przecież rozwiązanie nie wymaga wiele – chodzi tylko o wsparcie dla kilkudziesięciu osób w całym mieście. Może przy kolejnej rocznicy wybuchu Powstania uda się do tego wrócić. Bo problem nie zniknie – będzie tylko narastał.
W takim razie dom przy Nowolipiu 22 odgrywa dziś szczególną rolę.
Tak, i sama jego historia jest wyjątkowa. Pierwotnie Dom Wsparcia dla Powstańców miał powstać przy Hrubieszowskiej 9 na Woli – tak uchwaliła Rada Warszawy. To był dawny budynek fabryki łańcuchów rolkowych. Jednak po dwóch latach prac okazało się, że projekt obejmuje cudze działki.
Wtedy dostałem z miasta zadanie – w trzy miesiące, przed wyborami samorządowymi, stworzyć nowy dom wsparcia, w nowej lokalizacji, na Nowolipiu 22.. Sprowadziłem więc ekipę z Bieszczad – ludzi, którzy potrafią zbudować kościół w czterdzieści osiem godzin. I udało się, choć było to gigantyczne wyzwanie.
Dziś Powstańcy trzymają się tego miejsca jak ptaki gniazda. Przychodzą, żeby się spotkać, czasem pokłócić z kolegami, czasem po prostu napić się herbaty i porozmawiać z dziećmi.
Co jeszcze znajdują w tym miejscu?
Przede wszystkim mobilizację do tego, żeby wyjść ze swojego mieszkania. Oni najchętniej siedzieliby w domu i zapadali w tę swoją samotność – im po prostu zwyczajnie już się nie chce. Nawet samo założenie wyjściowego ubrania, przygotowanie się do wyjścia daje impuls do ruchu, pomaga odnaleźć sens w codzienności.
To znaczy, że są samotni?
Tak – przecież ich wnuki są już dorosłe, a dzieci stare. Ich egzystencja – niestety bardzo często – sprowadza się do czekania na koniec swojej fizycznej mordęgi. Dlatego wszelkie inicjatywy, takie jak organizowane przez nas spacery po Warszawie, są dla nich odskocznią od tej przykrej rzeczywistości.
Organizacja takich wyjść nie jest łatwa – trzeba załatwić specjalnie przystosowane busy dla osób z niepełnosprawnością, zaplanować dostępną trasę, taką, by po drodze były toalety.
Dla nich jednak te powroty w miejsca młodości są bardzo ważne – potrafią rozpoznać ławkę, na której czekali na kuriera, jak to było w przypadku jednego ze spotkań w Parku Skaryszewskim.
Co ciekawe, oni wciąż dyskutują między sobą o tym, co wydarzyło się w Powstaniu – a nawet potrafią się pokłócić. Często rozmawiają z kimś, kto przeżył to samo, ale pamięta to inaczej. To ich bardzo stymuluje – skłania do grzebania w swoich historiach, do doszukiwania się szczegółów. Bronią własnego życiorysu.
Mam wrażenie, że to są dwie absolutnie różne narracje – ta bohaterska, przypominana co roku w sierpniu, i ta, o której pan teraz mówi – ludzka, niemal biologiczna. Przypominająca nam, że tamci bohaterowie są dziś po prostu starszymi, często samotnymi i potrzebującymi ludźmi.
Tak, zdecydowanie – i trzeba o tym przypominać. Wszystkim!
Spotykamy się w momencie, gdy świat trzeszczy w szwach. Nie tak dawno nad polskim niebem pojawiło się kilkanaście rosyjskich dronów – co chwilę słychać o kolejnych prowokacjach, także w krajach nadbałtyckich, gdzie rosyjskie myśliwce przekroczyły granicę. Zastanawiam się, jak Powstańcy postrzegają tę sytuację – czy obawiają się kolejnej wojny, czy są tego świadomi?
Oczywiście, że są świadomi, ale mają do tego dystans. Z jednej strony wynikający z żywej pamięci , o granicznych doświadczeniach młodości. A z drugiej strony- związany z ich podeszłym wiekiem. Oni w zasadzie czekają już na koniec swoich dni i są z tym pogodzeni. Wiedzą, że nie każdy dron musi od razu kogoś zabić. To są ludzie, którzy przeżyli masowe rozstrzeliwania, więc drony – które są dość nieskuteczne, jeśli chodzi o polowanie na pojedynczych ludzi – nie robią na nich większego wrażenia.
Ale na pewno mają swoje zdanie na temat działań Rosji. Trudno obok tego przejść obojętnie.
Oczywiście, że nie przepadają za Rosją, bo ich doświadczenia – zwłaszcza z czasu Powstania – były po prostu złe. Armia Czerwona czekała, aż Niemcy dorżną tych, którzy mieli odwagę stanąć do walki – z byle czym w rękach. A później, po wojnie byli przecież prześladowani przez system mający swoje centrum w Moskwie. Poza tym charakterystyczne dla nich jest to że potrafią – odnaleźć się w każdej sytuacji. Możemy się od nich tego uczyć.
Janusz Owsiany – varsavianista, prezes Stowarzyszenia Monopol Warszawski, laureat wielu nagród przyznawanych za troskę o pamięć Warszawy – w tym Złotego BohaterOna i BohaterOna Publiczności, Odznaki Honorowej „Zasłużony dla Warszawy”, Dyplomu Prezydenta m.st. Warszawy – za działalność na rzecz Powstańców Warszawskich w ramach projektu „Dom Dziennego Wsparcia dla Powstańców Warszawskich”, a także innych wyróżnień za wieloletnie zaangażowanie w ochronę i popularyzację dziedzictwa stolicy.
Fot. Mateusz Rybka