Być może to mój „kryzys małżeński z miastem” – mówi dziennikarka i pisarka Oliwia Bosomtwe, autorka książki „Jak biały człowiek. Opowieść o Polakach i Innych”.

Z Oliwią umawiamy się w żoliborskiej kawiarni Secret Life o godzinie dziesiątej. Kilka razy musieliśmy przekładać to spotkanie, w końcu się udało. Dojeżdżając metrem na Plac Wilsona, dostaję wiadomość, że chwilę się spóźni – w sumie to dobrze, bo z Matem mamy moment, żeby znaleźć w lokalu spokojne miejsce na rozmowę. Ekipa kawiarni jest bardzo pomocna: bez słowa zaprasza nas do pomieszczenia, w którym serwowane są posiłki. Możemy usiąść przy ścianie. „Tutaj jest fotogenicznie” – mówi jeden z prowadzących lokal. Czekamy. Oliwia przychodzi i od razu proponuje kawę w ramach rekompensaty za spóźnienie. „Nalegam” – mówi. 

Bierzemy dwa przelewy i siadamy przy stole. Zanim włączę dyktafon, chwilę rozmawiamy – o Nowym Sączu, wspólnych znajomych i książce Oliwii.


Jerzy Chodorek: W swojej książce, Jak biały człowiek. Opowieść o Polakach i Innych” napisałaś, że jesteś „Warszawianką z wyboru”, co to znaczy?

Oliwia Bosomtwe: Tak naprawdę szukałam ładniejszego określenia dla „słoika”. I chociaż z tym „słoikostwem” się nigdy nie identyfikowałam, to jednak jestem „słoiczką”. Jeżeli tak można powiedzieć (śmiech).

Fajne, „słoiczka”, tego jeszcze nie słyszałem.

Chodzi mi o to, że nie jestem stąd. Chociaż mam tutaj rodzinę – rodzeństwo mojego dziadka – to ze względu na odległość nigdy nie byliśmy blisko ze sobą.

Ale wracając do słoików – nigdy nie identyfikowałam się z tym określeniem. Być może dlatego, że ku utrapieniu mojej babci, nigdy ich ze sobą nie przywoziłam. Poza tym „słoik” kojarzy mi się z cyrkularnym obiegiem, z tym, że chociaż wyjeżdżasz do innego miasta, to nadal masz kotwicę w miejscu, z którego pochodzisz, ciągle wracasz do tego rodzinnego gniazda, choćby właśnie po te słoiki.

Czyli rozumiem, że po przeprowadzce do Warszawy nie oglądałaś się za siebie i skupiałaś się na budowaniu domu tutaj, na własnych zasadach?

Bardzo rzadko przyjeżdżałam do domu. Zdrzało się, że do Nowego Sącza, skąd pochodzę, wracałam dwa, trzy razy w roku. Ważne, żeby to wybrzmiało – dystansuję się wobec terminu „słoik”, nie dlatego, że uciekam od swojej prowincjonalnej tożsamości. Cała jestem z innego miejsca i być może nigdy nie poczuję się tu całkowicie u siebie. Odnoszę jednak wrażenie, że „słoik” nie oddaje tych luźnych stosunków z moim rodzinnym miastem. A ta „warszawianka z wyboru” kładzie nacisk na wybranie Warszawy jako miejsca docelowego.

Jakie kryterium zaważyło na tym, że tutaj osiadłaś? Przecież po drodze był też Kraków. Rozpoczęłaś tam studia polonistyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim.

To ciekawe pytanie… i trudne, sama sobie je zadaję. Trudno mi zrozumieć, dlaczego nigdy nie wyjechałam studiować zagranicą, nie skorzystałam z Erasmusa. Tak jakbym nigdzie dalej nie potrafiła uciec, jakbym najdalej mogła pojechać do Warszawy.

Najprostsza odpowiedź jest taka, że weszłam w pewną sieć relacji i zobowiązań. Jedne rzeczy pociągnęły za sobą kolejne. To jest oczywiście bardzo uproszczone, bo przecież ostatcznie w każdym momencie można zrezygnować z tego, co się ma, iść dalej i szukać przygód. Oczywiście – zanim nie podejmie się poważniejszych decyzji życiowych. Po prostu – tak wyszło.

Przecież mogłaś zostać też w Krakowie.

Nie, nie mogłam. Wtedy czułam, że musiałam stamtąd uciec. A tutaj nie zdarzyło się nic takiego, co spowodowałoby, że musiałabym uciekać.

Cytat z twojej książki: „Myślę, że stolica była i jest trudna dla wszystkich, którzy się tu przeprowadzają. Każdy przyjeżdża do własnego wyobrażonego miasta i musi sprostać temu, co założył, że jest od niego oczekiwane”. A jakie były twoje wyobrażenia i z czym musiałaś się zmierzyć po przeprowadzce z południa Polski.

Z perspektywy czasu wydaje mi się, że różnica, miedzy tym jak doświadczyłam przeprowadzek do Krakowa i Warszawy, wynika między innymi z tego, kogo na początku w tych miastach poznawałam. W jednym i drugim miejscu zaczynałam od pracy w gastronomii, jednak w Krakowie poznawałam przede wszystkim innych przyjezdnych, a w Warszawie było odwrotnie, często trafiałam na osoby pochodzące ze stolicy. Dziwiło mnie to, jak bardzo dwudziestolatkowie potrafili być związani z miejską tkanką, która dynamicznie zmieniała się pod wpływem przebudowy w przededniu Euro 2012.

A jacy to byli Warszawiacy?

Trudno powiedzieć. Poznawałam wtedy osoby z różnych środowisk i grup społecznych.

To zapytam inaczej – co czułaś, gdy spotykałaś kolejne osoby pochodzące z tego miasta?

Hmm… Jakiś dystans. To najprostsze, co przychodzi mi do głowy.

Brak otwartości ludzi, którzy byli stąd?

To mogła być raczej reakcja na to, że nie rozumiałam do końca lokalnego nastroju. Teraz już go chyba bardziej pojmuję.

A czym jest lokalny nastrój?

Trudno to sformułować. Chodzi mi o poczucie podkreślania związku z tym miastem. Oczywiście, każda z grup społecznych, klas, wyraża to w inny sposób, ale jest tutaj wspólny mianownik – doświadczenie utraty, tego, co stało się w Warszawie w czasie wojny. To doświadczenie stanowi mocny kapitał symboliczny, więź z przestrzenią miejską, którą trudno zrozumieć osobom spoza Warszawy. To jest pewna forma habitusu – wielowarstwowego sposobu bycia, utożsamiania się z tym miejscem – który możemy zrozumieć, tylko mieszkając w Warszawie.

W takim razie kolejny cytat z twojej książki, przywołałaś w niej słowa Szczepana Twardocha, który powiedział kiedyś, że jest „chamem z Pilchowic i widzi to, gdy podczas inteligenckiej konwersacji przy stole nie potrafi wyczuć konwencji, czy rozmowa jest na serio, czy w żartach”. Dodałaś do tego: „ja w trakcie różnych rozmów doświadczałam podobnego dysonansu poznawczego”.

Zostając przy tej wypowiedzi Szczepana Twardocha – chodzi o pewien rodzaj gry, gdzie czasem nie liczy się twój intelektualny punkt odniesienia ani to, co masz do powiedzenia, ale to, skąd pochodzisz, np. gdzie ukończyłeś szkołę, w jakiej dzielnicy się wychowałeś. Zdarzało mi się czegoś takiego doświadczyć.

Pytam o to, bo zaledwie kilkanaście lat w Warszawie pozwoliło ci na zostanie dziennikarką, redaktorką naczelną dużego lifestylowego portalu, pisarką. Pytałem o te początki, bo dzisiaj jednak znamy cię jako osobę zaangażowaną w życie publiczne, opiniotwórczą. Jak widzisz zatem miejsce, w którym jesteś teraz – po tych doświadczeniach, o których wcześniej rozmawialiśmy?

Co za pytanie… Dlaczego ja się zgodziłam na ten wywiad! (śmiech) Odpowiem tak – to jest sprawa, która ostatnio mnie bardzo zajmuje. Dużo o tym myślę i jak znajdę odpowiedź, to dam ci znać.

Poza tym nie jestem za dobra w wysokim ocenianiu tego, co robię.

To pozwól, że ocenią inni, w twojej historii, książce odnajdujący siłę i potrafiący się utożsamić z opowieściami, którymi się dzielisz. Lub – jeżeli się nie utożsamiają – po prostu odkrywają nieznane wcześniej warstwy rzeczywistości, przemilczane przez czas i historię.

Wybrałam sobie taki obszar pracy, który sprowadza się do pisania teksów i książek – tworzenia opowieści o świecie. Nie wiem, czy wykonywanie dobrze swojej pracy jest wielkim osiągnięciem.

Jest z pewnością jednym z czynników, które świadczą, że jesteśmy we właściwym miejscu.

Myślę, że dlatego się tutaj zatrzymałam, bo nie byłam gotowa ponosić kolejnych kosztów związanych ze zmianą. Każda zmiana miejsca łączy się z rekonstrukcją sieci towarzyskiej, swojego małego świata. Czasem nie doceniamy tego, jak ważną rolę w naszej codzienności odgrywa nasza misternie utkana pajęczyna relacji międzyludzkich. Odkrywamy to dopiero wtedy, gdy tych ludzi nam brakuje. Myślę, że z wiekiem coraz trudniej budować wszystko od nowa. Dlatego zostałam w Warszawie i nie pojechałam nigdzie dalej, po prostu tak było łatwiej.

Ale chyba jest coś, co lubisz w tym mieście – czy traktujesz je po prostu jako „łatwiejsze rozwiązanie”?

Mieszkając tutaj czternaście lat, przeżywałam różne etapy. Była faza trudnych początków, o których rozmawialiśmy, później miesiąca miodowego – wielkiej ekscytacji pod tytułem „nie wychodzę z łóżka z Warszawą”, a teraz jest „kryzys małżeństwa” połączony z kryzysem wieku średniego (śmiech). Widzę też, jak to miasto się zmieniło, tak jakbym mieszkała w tym czasie w różnych Warszawach. Przeprowadziłam się tutaj rok po katastrofie smoleńskiej i mogłam obserwować proces budowy nowej aglomeracji. Zmiany przyspieszyły po pandemii.

O jakiej zmianie mówisz?

W związku ze spotkaniami autorskimi podróżowałam trochę po Polsce. Widziałam ogromne zmiany w różnych miastach – w Lublinie, Wrocławiu, Trójmieście, Poznaniu, Bydgoszczy. Jednak w żadnym z tych miast nie obserwuję tego, co jest tutaj – nazywam to „atakiem klonów”.

(śmiech) Rozwiniesz?

Chodzi mi o taki „atak klonów z Instagrama”. Obserwuję postępującą instagramizację rzeczywistości wokół mnie: wystroju wnętrz, wyglądu ludzi, fryzur, ubrań. Są takie miejsca, gdzie to jest uderzające tak, jakbyś wszedł wprost do ekranu. Stąd być może ten mój kryzys wieku średniego w małżeństwie z Warszawą. Kopiowane przestrzenie i rzeczywistość jak z mediów społecznościowych są po prostu mało inspirujące. Oczywiście, istnieją miejsca, których instagramizacja nie dosięga.

Chociaż też podkreślam – mainstream zawsze mnie pociągał. Pracowałam sześć lat w komercyjnym, lifestylowym, opartym na reklamie medium – byłam bardzo blisko tego świata. Być może właśnie dlatego po pewnym czasie poczułam się trochę przesycona.

Chyba wiem, o czym mówisz, ostatnio też zawróciłem na to uwagę na zjawisko instagramizacji. Byłem we włoskiej restauracji na Powiślu i uderzyło mnie, że wszyscy są niemal tak samo ubrani, gładcy, sklonowani. Kilka osób w jednym momencie robiło sobie selfie nad gnochi czy spaghetti, popijając aperol.

(śmiech). Właśnie – wchodzisz do takiego pomieszczenia i czas się zakrzywia. Body art na pełnej!

Do tego dochodzą botoks, modelowanie ust kwasem hialuronowym, cała medycyna estetyczna…

Nie chodzi mi o to, żeby krytykować ludzi, którzy chcą sobie coś wyprostować lub poprawić. To są prywatne wybory. Mam na myśli raczej zestawy takich samych elementów, rodzaj powtarzającej się imitacji. Cieszę się, że nie tylko ja to widzę!

Pytanie, czy ten „atak klonów” jakkolwiek ci przeszkadza, czy starasz się od tej fasadowości uciekać, czy raczej akceptujesz sytuację, w której tak musi tutaj być?

Na razie obserwuję, zastanawiam się, co to wszystko znaczy i co z tego będzie dalej. Z perspektywy historii piętnaście lat mieszkania w jednym mieści to tyle co nic. W szczególności, jak już mówiliśmy, tempo zmiany jest tutaj niewyobrażalne – i nie dotyczy to tylko Warszawy. Tutaj jednak wszystko się skupia jak w soczewce. Być może jako mieszkańcy bardziej odczuwamy elementy tej turborzeczywistości. Dochodzi do tego mój „kryzys małżeński z miastem”, dlatego być może nie jestem obiektywna, może to po prostu moje odczucia.

To odbiję nieco piłeczkę. W tym wszystkim nie można zapominać o czymś bardzo ważnym – o mapie Warszawy i o tym, że miasto ma wiele twarzy. Rozmawiamy na Żoliborzu, w kawiarni, tutaj jest określony klimat i atmosfera kojarząca się głównie z zieloną enklawą intelektualną i ekonomiczną. Podobnie jest w niektórych częściach Śródmieścia, Wilanowa. Inaczej jest za to na Pradze-Północ lub Pradze-Południe – na Grochowie.

Znam to miejsce, bo tam mieszka moja mama.

Pamiętam taką scenę, gdy mieszkałem przy Placu Hallera na Pradze-Północ. Facet stał przed blokiem i krzyczał w stronę okna na czwartym piętrze: „Ty chuju, wyłaź z tego mieszkania, czekam tutaj na ciebie”. Wyrzucał to z siebie przez kwadrans, aż nagle zza rogu wyszła starsza pani z koszykiem na kółkach. Krzykacz odwrócił się i powiedział do niej: „Bardzo panią przepraszam, po prostu jestem zdenerwowany”. Ta śmieszna scena dużo mówi o dynamice relacji międzyludzkich, gdy te emocje są na zewnątrz, a nie schowane za fasadą.

To jest bardzo praska scena! (śmiech) Masz rację, geografia miejsca jest ważna. Po prostu są pewne koncentracje tego zjawiska, o którym mówimy. Poza tym, różne grupy społeczne mają inne estetyczne kody i instagramowe punkty odniesienia.

Masz jeszcze inne warszawskie obserwacje? Co ostatnio cię tutaj dziwi?

Bardzo nie chcę, żeby nasza rozmowa weszła w rejestr „a w Krakowie to, a w Warszawie tamto”, ale zestawianie tych miast pozwoli lepiej to zrozumieć. To sprawa związana ze stabilnością miejsc. Mam wrażenie, że w Krakowie jest więcej lokali, które są od lat w jednym miejscu. INie mówię o restauracjach sięgających XIX wieku, jak Jama Michalika, bo tutaj przecież nie został kamień na kamieniu. Mam na myśli rzeczywistość po transformacji z 1989 roku. Z jakiegoś powodu w Warszawie ciągle powstają nowe miejsca. Rozbłyskują, przez chwilę są popularne, a później znikają , bo pojawia się nowa moda, inny pomysł. Niewiele jest takich miejsc, jak Plan Be czy Kulturalna, które od lat działają w tych samych lokalizacjach.

Racja, nawet PKP Powiśle, w którym pracowałaś, też jest nieczynne, a tętniło kiedyś życiem towarzyskim. Zresztą tak samo jak inne znane miejscówki: klubokawiarnia OSiR, kluby Punkt, Centralny Dom Qultury (CDQ), Nowa Jerozolima.

W Krakowie też oczywiście miejsca znikają, ale to jest inna dynamika.

Jak przyjadę do Krakowa, to wiem, że mogę pójść na kawę do Massolitu, Cafe Szafe lub na yerbę do Bonobo.

A na Brackiej – poza tym, że pada deszcz – zawsze możesz odwiedzić Nową Prowincję.

Lubisz tę ciągłą zmianę, o której rozmawiamy?

Przez długi czas ją akceptowałam. Dzisiaj jednak inaczej ją odbieram, bo dotyczy poczucia wykorzenienia. Jeżeli jest się tym „warszawiakiem z wyboru”, człowiekiem skądś, to w pewnym momencie pojawia się potrzeba posiadania wokół siebie stałych punktów. Ich brak przypomina o własnym braku.


Oliwia Bosomtwe (1991) autorka książki „Jak biały człowiek. Opowieść o Polakach i innych” (W.A.B 2024) opisującej polskie wyobrażenia o Czarności i doświadczenia czarnych Polaków, prezentowanej na wystawach w Nowym Jorku i Brukseli. Interesuje ją historia polskich relacji z Czarnością i Afryką Subsaharyjską. Pisze teksty, prowadzi spotkania oraz bywa kuratorką wystaw. Absolwentka międzywydziałowych indywidualnych studiów humanistycznych na UW. Pracuje nad doktoratem z socjologii na Uniwersytecie SWPS. Była redaktorka naczelna portalu Noizz.pl. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Znak”.

Fot. Mateusz Rybka