Szacunek dla drugiego człowieka to podstawa. Piekło wojny powinno nas już tego dawno nauczyć.

Świąteczny stół podczas okupacji. Co na nim było?

Na pewno śledź. To pamiętam. Też fasola, która towarzyszyła nam przez całą wojnę. To były bardzo skromne święta.

Słodycze?

Piernik moja mama piekła z marchwi. Pyszny był. No i produkty z owsianych płatków na tysiąc sposobów. Trzeba było kombinować, myśleć, tworzyć. Staraliśmy się, żeby mimo trudnego czasu święta były uroczyste, ale wtedy obowiązywały kartki na żywność i nie można było kupić wszystkiego.

Ale niektóre sklepy były otwarte.

Tak, oczywiście. W sklepie Braci Pakulskich można było kupić produkty kolonialne – owoce, słodycze, czasem wyroby czekoladowe. Fantastyczne rzeczy. No i słynny sklep Wedla, który istnieje do dzisiaj na Chmielnej. Nawet w pierwszym okresie okupacji chodziłam tam z bratem na gorącą czekoladę.

Prezenty?

U braci Jabłkowskich można było kupić różne drobiazgi. Pamiętam gry planszowe. W większości scenariusze miały związane z okupacją. Nalot na miasto, samoloty, palące się budynki. Trzeba było rzucić kostką i w zależności od tego ile wypadło oczek, tyle ruszało się pionkiem, aby uniknąć nieprzyjaciela.

Za oknem strzały. A dzieci grają w wojnę.

Najmłodsi uczestniczyli w tym w taki przedziwny sposób.

Inne rozrywki?

Na przykład gry podróżnicze. Mieliśmy przed sobą globus, który pozwalał nam się przemieszczać w dowolne miejsce na ziemi. Wtedy marzyliśmy, żeby zwiedzać świat. Mój brat opowiadał mi o dalekich krajach, Afryce. To rozpalało wyobraźnię, pozwalało wejść w inną rzeczywistość.

Obowiązywała wtedy godzina policyjna, były patrole na ulicach. I spotkanie wigilijne większej grupy osób było ryzykiem.

Po zachodzie słońca okna były zasłonięte czarnym papierem. Promienie światła nie mogły wychodzić na ulicę. Od razu przyszłoby Gestapo. A potem wywózka do obozu.

Pomimo strachu przed łapanką ludzie narażali się, rozmawiali, spotykali.

Śpiewaliśmy kolędy, był opłatek, prezenty zarówno te zakupione w sklepach, jak i te przygotowane własnoręcznie.

Wspominaliście nieobecnych.

Przede wszystkim. Ale rozmowy też dotyczyły sytuacji w kraju.

I choinka rozświetlała pokój.

Nawet po śmierci mojego ojca z niej nie zrezygnowaliśmy. Chociaż miała być nieobecna z powodu żałoby.

Ostatecznie została?

To był trudny, mroczny czas. Po aresztowaniu taty w 1942 roku przyjaciel rodziny zdecydował, że choinka musi być. Zrobiliśmy wtedy wyprawę na Boernerowo – Bemowo. Tam rezydowali Niemcy, wtedy akurat sobie popili. I taka sceneria – noc, księżyc, wycinamy choinkę z lasu. A w budynkach obok nas śpiewają żołnierze niemieccy, Hail Hitler i śmieją się gardłowo.

Potem wracaliśmy tramwajem na Bracką z tym drzewkiem. Ludzie, którzy wsiadali, patrzyli na nas z przerażeniem: dwoje dzieci, mężczyzna i choinka. Całe szczęście gestapo nie weszło i choinka w te święta była.

Pani ojciec zginął w 1942 roku.

Tak, na początku się ukrywał, bo działał w podziemnej organizacji. W końcu złapali go, gdy szedł do pracy. Już wtedy był poszukiwany przez gestapo.

Pod zarzutem?

Działalności konspiracyjnej. Potem trzeba było opróżnić mieszkanie z broni palnej, wszystkich rzeczy, które Niemcy mogliby znaleźć jako pretekst do wywózki.

Dwa lata później zginął pani brat.

Tak, na początku jednak dostaliśmy depeszę z Auschwitz, że ojciec zginął. Matka dostała informację, że może odebrać prochy z obozu. Taka ironia losu. A brat był związany z szarymi szeregami. Jeździł za miasto, razem z innymi chłopakami. Tam uczyli się obsługiwać broń, byli szkoleni.

Walczył w Powstaniu Warszawskim?

Brat był związany z zgrupowaniem Kilińskiego. Po wybuchu Powstania wracał do naszego mieszkania, uspokajał nas. Mówił, że trzeba walczyć – że muszą wywieszać kolejne biało-czerwone flagi. I w pewnym momencie Jacek nie wrócił.

Pamięta to pani?

Tak, wtedy zachorowałam na szkarlatynę i trafiłam z mamą do schronu. A brat – jak później się dowiedziałam – został ranny i trafił do szpitala polowego na Foksal. Teraz jest tam Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. Uratowany z płonącego szpitala znalazł się na Solcu z ciężko rannymi. Wszyscy zostali zamordowani przez Niemców.

Co wtedy Pani czuła?

Lęk, żeby mamusi nic się nie stało. Podczas wojny dziecko musi szybko dorosnąć.

To są ekstremalne sytuacje.

Nie pamiętam, żeby dzieci idące do obozu jenieckiego Dulagu 121 płakały. Wiele chorowało na szkarlatynę, było zimno i brakowało jedzenia. Ale nie płakały.

Po latach, czy sądzi pani, że możliwe jest przebaczenie?

Mogę na to odpowiedzieć dwoma historiami?

Słucham.

Zawsze lubiłam teatr. Po wojnie często chodziłam na przedstawienia. W pamięci został mi spektakl Berolta Brechta „Kariera Artura Ui”. Akcja jest osadzona w latach 30 XX wieku w Stanach Zjednoczonych. Ale można to również odczytywać w kontekście tworzenia się III Rzeszy. Jest tam scena, gdy postać wzorowana na Hitlerze wchodzi na ambonę i wygłasza przemówienia. Wtedy przeżyłam szok, gdy usłyszałem ten gardłowy ryk. Nie dotrwałam do końca przedstawienia. Dostałam zaproszenie do teatru, ale musiałam wyjść. Wtedy czułam lęk, zagrożenie, powrót do głębokiej traumy w podświadomości.

I druga historia.

Mieszkanie, w którym jesteśmy w czasach powojennych zawsze było otwarte dla młodych ludzi. Pewnego razu moja przyjaciółka, która kochała podróżować po świecie przyprowadziła tutaj swojego narzeczonego, przystojnego mężczyznę. Moja mama siedziała na fotelu. Znajoma rzuciła się na jej szyję i ją przytuliła, tak się zawsze witała. A chłopak stanął w progu jak wryty i tylko patrzył, nic nie rozumiał. W pewnym momencie zbliżył się do mojej mamy, klęknął i położył głowę na jej kolanach. Okazało się, że jest Niemcem. Mama go przytuliła, przygarnęła tego chłopca.

I ten widok został mi przed oczami na resztę życia. Nigdy tego nie zapomnę.

I jak pani to odebrała?

To była wojna. Nie można sądzić wszystkich jedną miarą. Wielu żołnierzy zostało straconych, ponieważ nie wykonywali rozkazów.

Mam na myśli to, czy pani się pogodziła wewnętrznie z przeszłością.

To jest absolutna konieczność.

Jakie jest zatem pani największe życzenie na święta?

Żeby ludzie bronili się przed nienawiścią. Za wszelką cenę. Ten jad niszczy przede wszystkim tych, którzy nienawidzą. To jest marnowanie własnego życia. Nie trzeba kochać, nawet przyjaźnić się. Ale szacunek dla drugiego człowieka to podstawa. Piekło wojny powinno nas już tego dawno nauczyć. Nienawiść to ciężka choroba.

Uleczalna?

Żeby człowiek wyzbył się nienawiści musi uporać się z traumą wojenną. Tylko w ten sposób może być wolny. Moją odpowiedzą na to jest wiara. W tym odnalazłam pokój. To pozwala uporządkować człowiekowi własne wnętrze, znaleźć drogowskaz pełen spokoju i prowadzący do konstruktywnego działania. Ważne, żeby nie marnować swoich zdolności, strać się rozwijać swoje talenty. Przede wszystkim odnajdywać dobro w drugim człowieku, wspierać i umacniać. A nie niszczyć i podcinać skrzydła. To jest moja recepta. Po doświadczeniach wojennych, stracie najbliższych postanowiłam, że zrobię wszystko, aby inni nie musieli przechodzić tego, co ja.

To mi pomagało i nadal daje siłę.


Hanna Karkowska – z wykształcenia psycholog, po wojnie pracowała jako dziennikarz w Polskim Radiu w redakcji literackich programów dla dzieci i młodzieży. Zawodowo związana też z kliniką Akademii Medycznej, gdzie pracowała jako logopeda.

Fot. Weronika Kuroczko Photography