To miejsce daje mi poczucie sensu, siły i wiary w relacje międzyludzkie. – mówi Zenobia Żaczek, działaczka lokatorska i współzałożycielka Komitetu Obrony Praw Lokatorów.

Z Zenobią spotykamy się w siedzibie Komitetu Obrony Praw Lokatorów przy ulicy Targowej 22. To ponad stuletnia kamienica, usytuowana na Pradze-Północ blisko torów kolejowych linii średnicowej. Wnętrze wypełniają plakaty, transparenty i hasła z protestów praw lokatorskich oraz pracowniczych. Siadamy przy stole, przy którym Zenobia na co dzień przyjmuje poszkodowane osoby. Zanim zaczynamy rozmowę, włącza elektryczny piecyk  – „żeby było nam cieplej”, bo jak mówi, warunki są tutaj surowe.


Jerzy Chodorek: Bałaś się kiedykolwiek o swoje życie?

Zenobia Żaczek: Bardzo często dostawałam groźby związane z moją działalnością. Jeśli chodzi o obawy o swoje zdrowie i życie, to tak, bałam się.

Jakie to były groźby?

Przede wszystkim straszono mnie pobiciem za to, że występuję w mediach i mówię o sprawach lokatorów. Największą groźbą było jednak zabójstwo Jolanty Brzeskiej. Tuż po tym nikt nie wiedział, w którą stronę to wszystko pójdzie. Ostatecznie nie było więcej tragedii, ale wtedy, w 2011 roku, żyłam w obawie, że to morderstwo to początek i na jednym się nie skończy.

Nie przeszło Ci wtedy przez myśl: „Po co mi to wszystko? Przecież mogę za to wszystko przypłacić swoim zdrowiem lub życiem”?

Nigdy nie brałam pod uwagę zakończenia działalności Komitetu Obrony Praw Lokatorów. Szczerze mówiąc, odczuwanie lęku to nie jest nic nadzwyczajnego. Wychowałam się na Pradze-Północ, a to jest najlepszy trening do radzenia sobie z niebezpiecznymi sytuacjami. Tutaj, w latach 90., było naprawdę ciężko, a codzienność mocno hartowała. Wchodząc w bramę, można było łatwo komuś podpaść, dostać w łeb, kradzieże były na porządku dziennym. Dorastałam w takim klimacie, dlatego całkiem szybko musiałam poradzić sobie z lękiem i nie pozwolić, żeby wpływał na moje decyzje.

Ale tutaj mówimy o różnych zagrożeniach. Inaczej to wygląda na ulicy, w ciemnej bramie, gdzie można pewne rzeczy przewidzieć, a inaczej w przypadku bandziorów, którym nadepnęło się na odcisk.

Życia ulicy Pragi-Północ nie uczą w książkach i filmach. Można powiedzieć, że jest to wiedza tajemna – trzeba jej doświadczyć, aby zrozumieć to miejsce. To są pewne schematy zachowań. I tak samo jest w sytuacjach, gdy chodzi o grupy przestępcze. Okazuje się, że zarówno mafia reprywatyzacyjna, jak i mafia dzikich eksmisji działały w sposób szablonowy, który został już dobrze opisany. Chociaż minęło parę lat, zanim to się stało. Bardzo pomogła nam w tym wiedza lokatorów i lokatorek. Ich cenne doświadczenia gromadzimy od ponad dekady.

Poza tym, co ważne, ten problem wciąż nie zniknął. Bandziory wciąż prowadzą dzikie eksmisje – to patologia, która nagminnie dotyka prywatnego rynku najmu.

Co w przypadku, gdy to właściciel mieszkania jest poszkodowany i trafia na lokatorów, którzy nie chcą opuścić jego czterech ścian? Przecież rzeczywistość nie jest czarno-biała i takie patologie lokatorskie też się zdarzają.

Takie sytuacje oczywiście też się zdarzają. Ludzie są ludźmi i nie wszyscy są uczciwi. Jednak w każdym przypadku powinno się to odbywać na drodze prawnej. Powinien być pozew o eksmisję i sąd powinien zbadać, kto ma rację. W innym przypadku będziemy mieć samosądy. Właściciele często usprawiedliwiają swoje nielegalne poczynania tym, że sądy są opieszałe. To oczywiście prawda, ale ten problem dotyczy wszystkich: i właścicieli i lokatorów.

Jak wyglądają pogróżki, które otrzymujesz?

Zazwyczaj to wiadomości, które dostaję w komunikatorze. Nie ma sensu przytaczać ich treści – są niecenzuralne. To po prostu sugestie, że jeśli będę podejmować czyjąś sprawę, to mi się coś stanie. Chodzi o to, aby mnie zastraszyć. Dzisiaj nie robi to na mnie większego wrażenia. Robię swoje i nie odpuszczam. Zresztą mam też swoje sposoby, aby się obronić.

Zawiadomienia do policji?

To akurat byłoby nieskuteczne. Takie sprawy są w większości umarzane. Chodzi mi raczej o ludzi, którzy nas wspierają. To jest solidarność mieszkańców, którzy dostali od nas wsparcie w kryzysowych sytuacjach mieszkaniowych. Często to ludzie, którzy mają znajomości i nie pozostawiają nas samych sobie. Potrafią pokazać tym, którzy nas straszą, że akcja spotka się z reakcją.

Czyli istnieje pewna solidarność między tymi, z którymi wcześniej współpracowałyście i ujawnia się w momentach kryzysowych. A nie zdarzyło Ci się, że spotkałaś kogoś na ulicy twarzą w twarz? Tego akurat nie da się przewidzieć.

Oczywiście! Przychodzili nawet do nas do siedziby przy Targowej 22.

I czego chcieli?

Próbowali negocjować albo, znowu, nastraszyć. Po prostu komunikowali nam, że wchodzimy w ich interesy i przeszkadzamy w działalności. Oczywiście zdarzały się też sytuacje, gdy pomagaliśmy w mediacjach umożliwiając porozumienie między eksmiterami a lokatorami.

Potrzeba w takich spotkaniach stalowych nerwów.

To prawda, ale jestem u siebie, w swojej dzielnicy, w której się wychowałam, a to bardzo pomaga.

To skoro już o tym mowa – w której części Pragi-Północ się wychowałaś?

Dzieciństwo spędziłam na Szmulkach, później mieszkałam na rogu ulic Okrzei i Jagiellońskiej. Teraz, z wiadomych względów, nie podam adresu, ale to okolice Targowej.

Ciekawi mnie pewna kwestia związana z Twoim życiem. Rozmawiamy o brutalnej rzeczywistości Warszawy, ulicach Pragi-Północ, bandziorach, ale Zenobia, pochodzisz z inteligenckiego domu. Ojciec – archeolog, matka – historyczka sztuki. To na pierwszy rzut oka dwa różne światy.

Z całą pewnością rodzinne wychowanie odbiło się na moim charakterze i życiu. Wiesz, w swojej młodości mieszkałam przez chwilę na Bliskim Wschodzie, w Syrii i Jordanii. Były tam prowadzone wykopaliska archeologiczne. To doświadczenie bardzo wpłynęło na moją wyobraźnię i ułatwiło mi w dorosłym życiu przechodzenie z jednego środowiska do drugiego.

A jak wspominasz tamte podróże? Przecież mówimy o latach 80., gdy nasz kraj był jeszcze zamknięty, trudniej było podróżować, a co dopiero odwiedzać Bliski Wschód.

To był czas stanu wojennego. Moi rodzice zdecydowali, że lepiej być wtedy poza Polską. Ze względu na ich pracę pojawiła się możliwość wyjazdu. Częściowo mieszkaliśmy w Jordanii i Syrii, a częściowo we Francji. To były zupełnie inne światy, Wschód, Zachód, a pośrodku tego Polska… Te miejsca nie miały ze sobą absolutnie nic wspólnego.

A na czym polegały różnice, których doświadczałaś?

W Jordanii przebywaliśmy głównie z archeologami pochodzącymi z Francji, Wielkiej Brytanii i Australii. To były środowiska akademickie. Byli też miejscowi robotnicy, którzy prowadzili prace przy wykopaliskach, osoby dowożące wodę na osłach lub zajmujące się domem.

Wtedy też poznałam kulturę arabską. To, czego doświadczyłam, było absolutnie niezgodne ze stereotypami, które u nas powszechnie krążą. Szczególnie uwidoczniło się to podczas kryzysu uchodźczego i wzmożonej kampanii hejtu przeciwko uchodźcom. Zapamiętałam te osoby jako niezwykle szczodre i otwarte, a także, pomimo swojego ubóstwa, bardzo hojne.

Mam podobne doświadczenia związane z pobytem w Jordanii, gdzie spotkałem się z ogromną gościnnością. Na jednym z bazarów w Dżarasz miejscowy sprzedawca napisał w moim notesie arabską inskrypcję: „Witaj w moim kraju i niech Bóg cię błogosławi”. Takie spotkania pozwalają wyjść poza utarte stereotypy…

Dokładnie. Pamiętam, jak odwiedziliśmy miejscową rodzinę. W ich domu zobaczyłam zabawkę, która zwróciła moją uwagę. Gospodarze natychmiast ją zdjęli i mi oddali, nie chcieli nawet słyszeć żadnego słowa sprzeciwu! Dopiero potem mi wytłumaczono, że nie powinnam tak robić, bo natychmiast dostanę rzecz, na którą wskazuję palcem.

Co jeszcze zapamiętałaś z Bliskiego Wschodu?

Mam jedno szczególne wspomnienie. Popołudniami zapraszał nas do siebie dyrektor muzeum archeologicznego w Palmirze. Moi rodzice spotykali się z nim na herbatkę i rozmawiali o wykopaliskach oraz o życiu. Tego dyrektora zamordowało w 2015 roku ISIS, bo nie chciał ujawnić, gdzie zostały ukryte cenne starożytne eksponaty (przyp. Chodzi o Chalida Muhammada al-Asada, pioniera syryjskiej archeologii, który doprowadził m.in. do wpisania Palmiry na listę światowego dziedzictwa UNESCO). Pamiętam tego człowieka z dzieciństwa, dlatego ta tragedia zrobiła na mnie ogromne wrażenie.

Po tych dalekich podróżach wracałaś do Warszawy. Trudno było odnaleźć się w praskiej rzeczywistości?

Wcześniej w Polsce nie miałam poczucia żadnego deficytu, wszystkie rzeczy, zabawki i komiksy były wspaniałe. Wystarczyło mi, żeby pojeździć na podwórku na rowerze lub budować zamki w piaskownicy. Dopiero zetknięcie się ze światem zachodnim, pełnym nadmiaru, kolorów i produktów spożywczych, wywołało u mnie szok i poczucie kontrastu. To uczucie materialnego ubóstwa w naszym kraju szczególnie towarzyszyło mi pod koniec lat 80.

Jednak gdy dostałam swój pierwszy komputer, Atari, ten kontrast pomiędzy Zachodem a Wschodem dość szybko zniknął. Zaczęłam publikować swoje programy m.in. w Bajtku, jednym z pierwszych polskich czasopism o tematyce komputerowej. Miałam wtedy zaledwie czternaście lat! Zresztą moje zainteresowanie informatyką trwa do dziś, to moja praca.

Jeśli już jesteśmy przy temacie pracy – z zawodu jesteś programistką, czyli nie zajmujesz się aktywizmem na pełen etat?

Tak, jako programistka specjalizuję się w dostępności cyfrowej, dostosowuję aplikacje do potrzeb osób z niepełnosprawnościami.

Zwracam na to uwagę, bo na pewno spotykasz się z zarzutami, że swoją działalność lokatorską prowadzisz dla zysku, że ktoś ci płaci za bycie działaczką społeczną. Zresztą takie krytyczne głosy wobec aktywizmu są dosyć powszechne.

Nawet gdyby ktoś mi płacił, to bym z tego nie wyżyła! (śmiech). Poza tym, nie wiem, kto miałby naszą działalność finansować. Na pewno nie miasto, bo często idziemy z nim pod prąd. Nasze porady różnią się od tych oferowanych przez urzędników. Z kolei prywatni właściciele nieruchomości też nie mają żadnego interesu, by nas wspierać. A jeśli chodzi o lokatorów, nie mają pieniędzy, a my nigdy nie chcielibyśmy od nich niczego brać.

Oczywiście moglibyśmy pisać wnioski o granty. Nie chcemy jednak tego robić, bo to zmienia istotę działania organizacji pozarządowych. Profesjonalny aktywizm często prowadzi do rezygnacji z pierwotnej misji organizacji. Pojawia się obowiązek raportowania i pozyskiwania funduszy, a sama działalność schodzi na dalszy plan.

W naszym społeczeństwie, ale i na świecie, istnieje przekonanie, że nic nie można dostać za darmo i za wszystko, w ten czy inny sposób, trzeba zapłacić. Stąd może wynikać nieufność, gdy proponujecie darmowe usługi.

To prawda. Ludzie uważają, że jeśli nie zapłacą, to nie dostaną dobrej porady, i nawet domagają się, by wskazać im kogoś, kto przyjmie pieniądze. Dla nas to niezręczne sytuacje, bo nie wiem, co wtedy powiedzieć. Jestem przekonana, że lepszej porady nie dostaną, nawet jeśli zapłacą.

Jeśli nie dla pieniędzy, to dlaczego to wszystko robisz? Przecież prowadzisz działalność poza godzinami pracy, dokładasz do tego z własnej kieszeni, a dodatkowo spotykasz się z pogróżkami i groźbami. Po co ci to wszystko?

To bardzo ciekawe pytanie. Sama sobie je zadaję. Przede wszystkim chodzi o poczucie celu i sprawczości. Mam wpływ na społeczność lokalną i to, jak jestem postrzegana. Mam satysfakcję, że mogę wpływać na rzeczywistość. Osoba, która nie jest ideowa, może tego nie rozumieć.

Czyli napędza Cię wsparcie dla innych ludzi i polepszanie, choć w niewielkim stopniu, naszej rzeczywistości.

Szczerze mówiąc, jest jeszcze jeden bardzo ważny aspekt – to wszystko, czym się zajmuję, pozwala mi wyregulować własne emocje. Dużo łatwiej jest mi zajmować się sprawami innych ludzi niż swoimi własnymi. To nakręca mnie do działania i daje energię do życia.

Nie miałaś momentu wypalenia w trakcie swojej działalności?

Zawsze jestem na krawędzi wypalenia! (śmiech) Nie da się inaczej tutaj funkcjonować. Wypalenie przychodzi z poczucia, że ten cały wysiłek nie przynosi żadnych zmian, jak krew w piach. Są sytuacje, gdy załatwiamy konkretne sprawy, angażujemy czas i emocje, a ludzie traktują to jak zwykłą usługę, którą biorą bez żadnego zaangażowania, nic nie dając od siebie. To jest bardzo wypalające.

Niestety, muszę powiedzieć, że tylko mniejszość osób, które nas odwiedzają, rozumie, o co mi w tym wszystkim chodzi – czyli o to, żeby każda ze stron była zaangażowana i potem pomagała innym potrzebującym. Są oczywiście ludzie, którzy to doskonale pojmują, dzielą się informacjami, doświadczeniem i wsparciem. To daje mi olbrzymią satysfakcję!

Przekroczyłaś kiedyś tę granicę wypalenia?

Gdyby do tego doszło, przestałabym tutaj działać.

Zawsze można się jeszcze odbić od dna i budować na nowo.

Raz miałam sytuację, że z powodów zawodowych musiałam wyjechać z kraju, do Berlina, na półtora roku. Wtedy zawiesiłam działalność Komitetu Obrony Praw Lokatorów. Było to związane z publikacjami w prasie, które nie spodobały się mojemu pracodawcy – straciłam wtedy pracę. Ta sytuacja miała bezpośredni związek z moją działalnością lokatorską.

Nie da się ukryć, że to, co robisz, silnie wpływa na Twoje życie prywatne.

Tak, na tyle poważnie, że musiałam na pewien czas zmienić kraj zamieszkania.

Masz sprawdzone metody, które pozwalają Ci zachować wewnętrzną równowagę, tak aby nie doprowadzać do wypalenia zawodowego? Zdaję sobie sprawę, że naszą rozmowę czytają też osoby mocno zaangażowane w życie miasta, dlatego Twoja rada może być cenna. Co robisz, żeby tego wszystkiego nie rzucić?

Zazwyczaj to po prostu konkretne działania. Czarne myśli przychodzą, gdy mam poczucie chaosu, bezcelowości, tego, że wszystkie projekty się rozsypują i nie składają w całość. Zazwyczaj pomaga mi bardzo prosta czynność – przygotowuję listę zadań do wykonania, skupiam uwagę na konkretnej sytuacji, piśmie, odpowiedzi na pozew lub odwiedzeniu konkretnej osoby. To momentalnie zmienia moje nastawienie.

Jeżeli absolutnie nie wiem, w co włożyć ręce, zaczynam od bardzo prostych działań – piszę „Warszawa, dnia …”, wpisuję adres, przepisuję sygnaturę sprawy i powoli wraca do mnie równowaga. Wtedy już wiem, co powinnam zrobić. To nie jest żadna magia, tylko bardzo proste metody, które potrafią ułatwić życie.

Bardzo pragmatyczne podejście do tematu. Zazwyczaj w odpowiedzi na takie pytanie słyszę, że pomaga terapia, medytacja, sport, a Tobie wystarczy lista priorytetów.

Można powiedzieć, że to rodzaj zen, które można praktykować, wykonując dowolną czynność. Dla mnie to jest pisanie.

Chciałbym Ci zadać też pytanie o temat, którym podzieliłaś się ze światem kilka lat temu. Chodzi o tranzycję, której się poddałaś i o której mówisz otwarcie. Jak to wpłynęło na kontakt z lokatorami? Czy to nie stanowiło problemu?

Różnie z tym bywa – są osoby, którym to przeszkadza, a są i tacy, którzy w ogóle nie zwracają na to uwagi. Sama moja tranzycja była reakcją na polityczną kampanię hejtu i krytykę deklaracji LGBT+ przyjętej przez stołeczny ratusz. Ten temat co jakiś czas pojawia się w debacie publicznej, ale dziś bez większego odzewu. Wtedy jednak uświadomiłam sobie, że dalsze ukrywanie swojej tożsamości sprawi, że nie będę mogła spojrzeć sobie w lustro. Dlatego postanowiłam się ujawnić i o tym napisałam. Potem wszystko potoczyło się lawinowo – udzieliłam kilku wywiadów, a później tematem zainteresowała się reżyserka Małgorzata Szumowska, w której filmie wystąpiłam (przyp. chodzi o film Kobieta z…).

Ta decyzja o ujawnieniu jednak w Tobie dojrzewała.

Całe życie. Zresztą podejście społeczeństwa do tego tematu również uległo zmianie. W latach 2014–2016 pojawiło się więcej forów i bezpiecznych miejsc wymiany myśli w sieci.

Praga jednak rządzi się swoimi prawami i nie dla każdego taka zmiana może być oczywista do przyjęcia.

Były sytuacje, gdy lokatorzy mówili, że ciężko im się przestawić i woleliby zwracać się do mnie starym imieniem. Rozumieli jednak, że to dla mnie ważne, i starali się dostosować. W pewnym momencie już nikt nie pamiętał mojego starego imienia. Oczywiście były też osoby, które się ode mnie odwróciły – tego nie zapomnę, ale to ich strata. Mam teraz głównie kontakt z ludźmi wspierającymi lub takimi, dla których ten temat po prostu nie istnieje – przyjęli to jako fakt i tyle.

W każdym razie wszyscy zwracają się do mnie „pani Zenobio” lub „pani Zeniu”. Tak naprawdę o nic więcej nigdy mi nie chodziło. Mam tylko jedną prośbę – żeby ludzie zwracali się do mnie tak, jak ich proszę. To wszystko. I dla większości nie jest to żadnym problemem.

I znowu wraca temat wzajemnego szacunku – dajesz innym szacunek i zarazem też go od nich otrzymujesz.

Tak, zdecydowanie. To jest ta wolność, którą tutaj dostaję, jak nigdzie indziej.

Rozmawiamy w ramach serii #WarszawskiCykl. Opowiedz o swoim doświadczeniu Warszawy. Mówiłaś już o Pradze-Północ i o tym, że dorastanie tam wywarło na Ciebie duży wpływ, że dzięki temu potrafisz poruszać się w różnych środowiskach, często twardych i na zewnątrz niedostępnych. Co jeszcze wyniosłaś ze swoich wczesnych lat spędzonych na prawym brzegu stolicy?

Najprościej mówiąc – to, że szacunek ludzi zdobywa się poprzez codzienną obecność w ich życiu, a nie przez izolowanie się od nich czy narzucanie im swojej woli z daleka.

Aby zdobyć zaufanie innych, wystarczy zwyczajna rozmowa, spojrzenie twarzą w twarz i szczere wysłuchanie tego, co ktoś ma do powiedzenia. To dotyczy nas wszystkich, bez względu na to, z jakiej pochodzimy dzielnicy, rodziny lub środowiska.

Skoro tak dużo mówisz o tych więziach społecznych i szacunku, który tutaj znajdujesz, to jak oceniasz całą złą prasę, która dotyka Pragę-Północ? Brzeska, Wileńska, Inżynierska to ulice, które nie cieszą się dziś najlepszą sławą.

Uważam, że zła prasa to również zła wola osób zaangażowanych w zarządzanie tą dzielnicą, mam na myśli w szczególności urzędników i inwestorów. Dobrym przykładem jest tutaj Brzeska, która przez lata była zaniedbana. Były tam reprywatyzowane kamienice, miejskie budynki były w okropnym stanie, a większość ludzi wysiedlano. Często słyszałam o planowanych w tamtym miejscu remontach, które ostatecznie nie były realizowane. Jeżeli natomiast powstaje tam nowy budynek, to jest to zazwyczaj inwestycja komercyjna.

Dziś pod numerem 18 powstają nowe apartamenty, a tam, gdzie przez lata działał lokal Offside, działka została sprzedana deweloperowi. Takie zjawiska nie prowadzą do wsparcia lokalnej wspólnoty, tylko do jej wysiedlania. To właśnie nazywamy gentryfikacją. Dlatego nie nazwałabym tego fatum krążącym nad Pragą, tylko celowym działaniem. Szkoda, że tak jest, bo tętni tutaj bujne życie i mieszka tu zżyta ze sobą społeczność, która, pomimo przyprawianej gęby z zewnątrz, ma wiele pozytywnych cech.

Dodam trochę dziegciu do tej beczki miodu. W rozmowach z niektórymi osobami słyszę, że po prostu boją się przyjść np. na Wileńską, gdzie faceci stoją w bramach, a obok prowadzony jest handel narkotykami.

Trzeba pamiętać, że taka działalność ma też swoje źródło. Najczęściej zabrakło innych możliwości realizacji dla tych młodych osób. W tym znowu widzę winę polityki miasta i dzielnicy. Widać to po sposobie, w jaki traktowano organizacje wychodzące z inicjatywą i proponujące alternatywne pomysły na spędzanie wolnego czasu. Przykładem jest tutaj Stacja Praga, która musiała opuścić swoją siedzibę przy Inżynierskiej. To świetny kolektyw artystów, oddolna inicjatywa, która przyciągała też dzieciaki z okolicznych kamienic. Szkoda, że nie dostali odpowiedniego wsparcia.

Problem, który trawi Wileńską, dotyczy też braku odpowiedniego zabezpieczenia opustoszałych budynków. Dochodzi tam do pożarów, zabytkowe kamienice są pozostawiane na pastwę losu, a ich jedyną funkcją jest bycie magazynami dla handlarzy narkotyków. Brakuje tutaj odpowiedniej polityki społecznej, wyjścia naprzeciw tym ludziom i propozycji, jak mogliby zarobić w inny niż nielegalny sposób.

A jeśli miałabyś realny wpływ na miejskie problemy, o których dziś rozmawiamy, co zmieniłabyś w pierwszej kolejności?

Przede wszystkim skupiłabym się na mieszkalnictwie komunalnym. Wiele kamienic stoi tutaj pustych, dlatego należałoby udostępnić je mieszkańcom. Już samo zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych przyniesie pozytywne skutki – wiele patologii zostanie ukróconych. Trzeba pamiętać, że wiele rodzin ma trudną sytuację związaną z mieszkaniami. Przez to gnieżdżą się w jednym miejscu, bez prywatności, co sprawia, że dzieciaki nie mogą znaleźć dla siebie przestrzeni, idą na ulicę i wsiąkają w kryminalny świat. To jest system naczyń połączonych. Zwiększenie przestrzeni mieszkaniowej jest absolutnie kluczowe, żeby zachować charakter tej dzielnicy.

A jaka jest Twoja Praga-Północ? Pytam o to, aby przełamać złą prasę, o której rozmawialiśmy. Chociaż mam wrażenie, że to, w jaki sposób mówisz o mieszkańcach prawego brzegu i o silnej tożsamości dzielnicy, to najlepsza wizytówka tej części Warszawy.

Mogę to powiedzieć z ręką na sercu – nie ma takiego drugiego miejsca na świecie. Tutaj ludzie nie mówią, że czegoś nie da się zrobić, niemożliwe nie istnieje. To miejsce daje mi poczucie sensu, siły i wiary w relacje międzyludzkie. Uwielbiam spacery po Parku Praskim i okolice ulicy Targowej, tam zawsze można spotkać znajome, serdeczne twarze.

Myślę też, że Praga-Północ nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału – mogłaby więcej znaczyć i więcej osiągnąć. Tutaj natomiast jest wiele przeszkód strukturalnych, politycznych i społecznych, ale mam nadzieję, że i z tym sobie poradzimy.


Zenobia Żaczek –  urodzona w 1974 r., współzałożycielka Komitetu Obrony Praw Lokatorów i Związku Syndykalistów Polski, od 2009 r. zajmuje się udzielaniem porad dla osób borykających się z problemami mieszkaniowymi. Organizuje protesty w obronie praw lokatorów i pracowników. Brała udział w pracach w komisjach sejmowych nad ustawą ds. reprywatyzacji, rewitalizacji i nowelizacjami ustawy o ochronie praw lokatorów. Walczyła o zakaz zwrotów kamienic z lokatorami i podłączanie kamienic do centralnego ogrzewania. Zawodowo zajmuje się programowaniem ze specjalizacją w dostępności cyfrowej dla osób z niepełnosprawnościami. Jest osobą transpłciową. Wiosną 2021 r. rozpoczęła tranzycję medyczną. Wystąpiła w filmie Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta „Kobieta z…”

Fot. Mateusz Rybka / Instagram @molibdenowy